Sieć znajomych, znajomi w sieci
Media społecznościowe osiągnęły taką popularność, że powstał żart, że jeśli nie ma cię na Facebooku, Instagramie, Twitterze lub innym medium to tak, jakby nie było cię...
Koniec roku miałem pracowity, bowiem postanowiłem napisać tekst o makabrycznym gwałcie zbiorowym na studentce z Delhi. Męczyło mnie to. Tym żyły całe Indie. Pierwszy raz tak otwarcie politycy, media i zwykli Hindusi mówili o chorobie, która zainfekowała kraj. Nie był to tekst przyjemny zwłaszcza, że dziewczyna zmarła pod koniec roku w singapurskiej klinice. Ostatni raz byłem świadkiem takiego społecznego zrywu w Indiach, po zamachach w Mumbaju w listopadzie 2008 roku. Odetchnąłem wraz z ostatnią kropką postawioną w południe 31 grudnia.
Przyszedł czas, aby zabrać się za przygotowania do wieczornej imprezy. Wraz z Elą zostaliśmy zaproszenie od młodych Rosjan: Anny, Daniły i Żeni. Na co dzień chłopcy występują w hip hopowej grupie „Manichejski Bried“ (Manichejskie Kłamstwo); tu, w Kerali wynajęli na rok spory dom i planowali żyć z wynajmu pokoi, ale na razie brak chętnych, a wolnych i niedrogich miejsc nad oceanem multum. Dom okazał się jednak idealny na sylwestrową imprezę. Ja zaprosiłem także Darka, 46-letniego taksówkarza z Berlina, którego przypadkowo poznałem na plaży i który – jak się okazało – był tuż po lekturze mojej książki „Miraż. Trzy lata w Azji”.
Parę dni wcześniej umówiliśmy się, że każdy coś sam przygotuję. W odróżnieniu od dwutygodniowych turystów, którzy polecieli do indyjskich restauracji, wszyscy zatęskniliśmy za domowym polskim i rosyjskim jedzeniem, więc w niedzielę pojechaliśmy razem do Varkala Town na rynek. Musieliśmy kupić tylko warzywa, bo Rosjanie okazali się wegetarianami. Za około 30 złotych kupiliśmy naprawdę kosmiczne ilości warzyw na polską sałatkę warzywną i rosyjską „oliwie“. Problemem okazał się majonez, bo ten w słoiku kupić tu ciężko, a robienie domowego widelcem przy braku miksera w upale 40-stopniowym może spowodować przedwczesne osiwienie. Jednak udało się. Sałatki upakowaliśmy do dwóch trzylitrowych słojów plastikowych, do trzeciego weszła sałatka owocowa zamówiona w sklepie pod domem. Zapakowałem to wszystko do torby wraz z butelką wódki (która też nie była tu łatwa do dostania) i rikszą pojechaliśmy do Daniły odbierając po drodze Darka, żeby się nie zgubił w wąskich przesmykach między domami.
W willi Rosjan wszystko było przygotowane. W rosyjskiej tradycji Nowy Rok to święto rodzinne, trochę jak nasza wigilia, tym bardziej, że święta religijne za czasów sowietów podupadły. Tuż przy wejściu do domu z laptopa leciał obowiązkowy film rosyjski puszczany co roku na tę okazję „Ironia losu“ z Barbarą Brylską z 1975 roku, prawie jak u nas „Potop“, czy „Sami swoi“ puszczane w święta. W kuchni Anna wykładała na talerzyki jajka w majonezie i domową, rzecz jasna, kapustę kiszoną. W wielkim garze dochodziła przysłana z Moskwy na tę okazję kasza gryczana z cebulką. Wynieśliśmy wiktuały na dach, zapaliliśmy świeczki na stole obok plastikowej choinki i siedliśmy do jedzenia i oglądania „Ironi losu“, którą pamiętałem z dzieciństwa. Daniła rozbawił mnie legendami dotyczącymi kultowego filmu. Mianowicie wszyscy aktorzy, którzy grali pijanych w istocie byli trzeźwi, a ci, którzy w filmie grali trzeźwych, na planie ledwo trzymali się na nogach. Tuż przed północą zaczęły się fajerwerki, tu w Indiach niezwykle upierdliwe. Miejscowi i turyści zebrali się na lądowisku dla helikopterów na warkalskim klifie i odpalali upiorne ilości sztucznych ogni. My w tym czasie obejmowaliśmy się składając sobie życzenia starając się nie wchodzić w tłum wstawionych pirotechników amatorów. Z tyłu głowy miałem cały czas Kumbha Melę, największy festiwal religijny na świecie, na który się niedługo wybieramy. Mahakumbhamela odbywa się raz na 12 lat, tym razem w Allahabadzie. Szacuje się, że przybędzie tam nawet około 70 milionów pielgrzymów pragnących zmyć grzechy w Gangesie. Pojedziemy i my zmyć grzechy i poczuć obecność zebranych obywateli jakby półtorej Polski w jednym małym mieście. Raz na całe życie powinno wystarczyć.