“Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem”
Legenda polskiej piłki nożnej - trener Jacek Gmoch opowiada o swojej historii. Co zakończyło jego karierę piłkarską? Jak stał...
W 1990 roku legendarny brytyjski piłkarz Gary Lineker wypowiedział zdanie, które przez kolejne dziesięciolecia nadawało rytm światowemu futbolowi i przytaczane było tysiące razy: „Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy”. Siatkówka, a konkretnie poczynania polskiej reprezentacji w tej dyscyplinie, domaga się swojej mocnej odpowiedzi na to powiedzenie. Tu bohaterem będą jednak nie Niemcy, a Słoweńcy, którzy kolejny już raz pozbawili biało-czerwonych marzeń o sukcesie na wielkim turnieju. Szczęśliwie, nawet jeśli powiedzenie formalnie powstanie, to nie wpisze się do siatkarskiego słownika na zbyt długo. Reprezentacja Polski, walcząc o europejski czempionat, udowodniła, że w kolejnych latach prędzej powinniśmy spodziewać się powtórek z dwóch kolejnych zwycięskich mistrzostw świata, niż obawiać jakiegokolwiek, nawet najgorzej kojarzącego się rywala.
Słoweńska klątwa
Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? – można by spytać, spoglądając na kolor medali, które zawisły na szyjach reprezentantów Polski. I nie chodzi tu o umniejszanie osiągnięcia, jakim jest wywalczenie miejsca na podium przez biało-czerwonych. To raczej zdziwienie, że po serii spotkań, w których nasi tak bardzo zdominowali rywali, ostatecznie nie mogą cieszyć się zwycięstwem w całych mistrzostwach. Odpowiedź jest prosta – zadecydował pech. Względnie klątwa, fatum lub po prostu – Słowenia.
To raczej zdziwienie, że po serii spotkań, w których nasi tak bardzo zdominowali rywali, ostatecznie nie mogą cieszyć się zwycięstwem w całych mistrzostwach
Przyjmując tę narrację, historię naszej porażki ze Słowenią w półfinale tegorocznych mistrzostw Europy trzeba by zacząć… 14 października 2015 roku. To wtedy zainaugurowana została nieszczęśliwa seria, w ramach której ekipa z kraju ze stolicą w Ljubljanie regularnie pozbywa nas marzeń o triumfie w turnieju tej rangi. Wtedy Słoweńcy po wyrównanym boju w ćwierćfinale wygrali 3:2 i wyrzucili nas z turnieju. Ostatecznie zdobyli srebro.
Sytuacja nieco brutalniej powtórzyła się dwa lata później. Tym razem marzenia o europejskim sukcesie skończyły się już na 1/8 finału. Słowenia pokonała nas 3:0. Co gorsza – odpadła w kolejnej rundzie, więc nie mogliśmy się nawet pocieszać, że reprezentacja Polski przegrała z choćby medalistą całego turnieju.
Zasada „do trzech razy sztuka” miała zadziałać w tym toku. Początkowy zwiastun tego, że może być inaczej, dostaliśmy, gdy Słoweńcy sensacyjnie wygrali z Rosją, pokazując, że znów mają potencjał, by w starciach z faworytami sprawiać potężne niespodzianki. Potem doszły do tego turbulencje z wylotem na mecz do Ljubljany: biało-czerwoni utknęli na lotnisku i Bóg jeden wie, ile godzin musieliby tam spędzić, gdyby z pomocą nie przyszedł premier Mateusz Morawiecki, który wysłał po nich rządowy samolot. Na koniec marzenia o przełamaniu klątwy zweryfikował parkiet. Ostateczny wynik można zwalić na sędziowskie błędy z pierwszej partii czy szukać winy u poszczególnych graczy, ale finalnie, jak przyznawali wszyscy zawodnicy, prawda była oczywista – tego dnia Polacy byli po prostu gorszym zespołem.
Na otarcie łez zostały marzenia – zaraz wracają skoki narciarskie, a wraz z nimi okazja, by porządnie się na Słoweńcach odegrać.
Narodziny potęgi
Jako najlepsze pocieszenie po półfinałowej porażce działa jednak nie wiara w rewanż, a racjonalna ocena wszystkiego, co się podczas minionych mistrzostw Europy wydarzyło. Dotychczas polska „siatkówkomania” odradzała się raz na cztery lata – podczas spektakularnych sukcesów na mistrzostwach świata, które zarówno rok, jak i pięć lat temu, padły łupem biało-czerwonych. „Przeważnie w tej naszej siatkówce jest tak, że jak mamy dobry rok, to później kilka lat posuchy” – przyznał po zdobyciu brązowego medalu ME Fabian Drzyzga. Teraz wszystko wskazuje na to, że trenerowi Vitalowi Heynenowi udało się zbudować coś bardzo trwałego.
Jako najlepsze pocieszenie po półfinałowej porażce działa jednak nie wiara w rewanż, a racjonalna ocena wszystkiego, co się podczas minionych mistrzostw Europy wydarzyło
„Na tych mistrzostwach nie mamy z kim przegrać” – taka opinia krążyła wokół kibiców, ale i ekspertów, przez niemal cały czas trwania mistrzostw – aż do feralnego półfinału ze Słowenią. Polacy zaskakująco stracili set w meczu otwarcia z Estonią, ale potem rozjeżdżali już wszystkich kolejnych rywali jak walec. Grając niemal dzień po dniu, rozbijali kolejno Holandię, Czechy, Czarnogórę, Ukrainę, Hiszpanię i Niemcy. Co więcej, nie stracili w tych meczach ani jednego seta, a przekroczyć liczbę 20 punktów w jednej partii pozwolili tylko tym ostatnim. Tak sprawnie działającej ekipy nie widzieliśmy chyba nawet podczas wygrywanych mistrzostw globu.
To, jakie wrażenie robiła gra Polaków na kibicach, świetnie obrazuje wspomniana już sytuacja, w której nasi siatkarze nie mogli wydostać się z lotniska. „Nasza siatkarska kadra utknęła na lotnisku w Amsterdamie. Wysyłamy po nią nasz rządowy samolot, żeby spokojnie mogła dotrzeć na półfinał do Lublany. Trzymamy za nich kciuki” – napisał wtedy na Twitterze premier Mateusz Morawiecki. Jak powiedział, tak zrobił i nasi siatkarze po kilku godzinach byli już w Słowenii, gdzie mogli przygotowywać się w skupieniu do nadchodzącego spotkania. Trener Vital Heynen zadeklarował wtedy, że odda Mateuszowi Morawieckiemu swój medal. Najwięcej do myślenia dawała jednak reakcja kibiców, którzy mimo istniejących w naszym kraju wyraźnych podziałów politycznych, niemal jednogłośnie wspierali błyskawiczną reakcję rządu. Lepszego dowodu na to, jak zjednoczyć potrafią nas sportowe sukcesy i jak wiele radości sprawia siatkarska reprezentacja w obecnej formie, chyba nie można sobie wyobrazić.
Największym optymizmem napawa jednak reakcja na półfinałową porażkę. Polscy siatkarze ze świadomością mówili o wszystkich popełnionych błędach, a w meczu o 3. miejsce wrócili do dawnego stylu, rozgromili Francuzów 3:0 i zdobyli pierwsze od 8 lat medale ME. Gdy dodamy do tego fakt, że chwilę wcześniej wywalczyli kwalifikację olimpijską, pokonując m.in. Francuzów i… Słoweńców, trudno znaleźć powody, by na kolejne miesiące i lata patrzeć z niepokojem.
Wielkie wejście nowego lidera
Największym sukcesem minionego turnieju nie są jednak zdobyte krążki czy kilka absolutnie znakomitych spotkań. To atmosfera, która stworzyła się wokół kadry i jej nowego lidera – Wilfredo Leona, przez wielu uważanego za najlepszego siatkarza globu.
Informacje o otrzymaniu przez Kubańczyka polskiego paszportu i jego chęci do gry w biało-czerwonych barwach bardzo długo komentowane były w jednoznacznie negatywny sposób. Kibice mieli problem ze zrozumieniem, czemu wpuszczać do reprezentacji zawodnika urodzonego poza granicami Polski, niemającego polskich przodków ani „patriotycznych” pobudek do reprezentowania naszego kraju. Głosy wzmocniły się, gdy reprezentacja wygrała mistrzostwa świata i wydawało się, że w składzie odnoszącym takie sukcesy po prostu nie wypada „grzebać”.
Podejście do Wilfredo potęgowane było też wszystkimi dotychczasowymi doświadczeniami polskich kibiców z funkcjonowaniem tzw. „farbowanych lisów” w reprezentacyjnym sporcie drużynowym. Szczególnie w piłce nożnej nie brakuje przykładów zawodników, którzy przywdziewali biało-czerwone barwy i szybko zrażali do siebie opinię publiczną, bynajmniej nie wnosząc zbyt wiele do samego poziomu sportowego naszej kadry.
Sytuacja z Leonem od początku była jednak inna. Przez lata grał w Polsce, nauczył się języka. Na grę w naszej kadrze nie decydował się, licząc na międzynarodową promocję i pieniądze – przed pierwszym występem był już bowiem ogólnoświatową gwiazdą, jednym z najlepszych siatkarzy globu. Ożenił się z Polką. Odrzucał propozycje z innych reprezentacji. „Oddałem serce Polsce” – deklarował. By ludzie uwierzyli mu w te słowa, potrzebował tylko potwierdzenia swojego zaangażowania na parkiecie.
O to potwierdzenie nie było trudno. To zresztą żadne zaskoczenie dla każdego, kto kiedykolwiek oglądał Wilfredo w akcji. Leon był wiodącą postacią zarówno w spotkaniach, w których wszystko nam wychodziło, jak i w tym jedynym, nieszczęśliwie przegranym ze Słowenią. Na falę hejtu odpowiedział czynami.
By przekonać ostatnią, coraz wątlejszą grupę sceptyków, będzie musiał poprowadzić biało-czerwonych do sukcesów na Igrzyskach Olimpijskich i kolejnych mistrzostwach świata. I wiecie co? Zrobi to. Choć, dla świętego spokoju – nie trafiajmy już na Słoweńców…