Nadzieja polskiego hokeja
Przeczytaj wywiad z zawodniczką kanadyjskiego zespołu Ontario Hockey Academy, nadzieją polskiego hokeja - Magdaleną Łąpieś! 🏒🇵🇱 Dowiedz się, jak...
Jacek Gmoch to żywa legenda polskiej piłki nożnej. Utytułowany trener podzielił się z nami swoimi wspomnieniami z niezwykle bogatej piłkarskiej, szkoleniowej i naukowej kariery. Z Jackiem Gmochem rozmawiał Kamil Kijanka.
Kamil Kijanka: Czy nadal śledzi Pan bieżące wydarzenia w piłkarskim świecie?
Jacek Gmoch: Oczywiście. Wczoraj obejrzałem fragment spotkania z udziałem Bayeru Leverkusen. Zespół Xabiego Alonso jest w tej chwili na topie i prawdopodobnie zostanie mistrzem Niemiec. Widziałem również Barcelonę z udziałem Roberta Lewandowskiego. Uważam, że powinniśmy z niego być dumni. To jest mój apel do tych wszystkich, którzy trochę zawistnie patrzą na jego karierę i przewidywali jej rychły koniec. Jestem pewien, że będziemy tęsknić za piłkarzem tej klasy. Oglądałem także mecz Legii.
O Legii zaraz porozmawiamy. Zanim jednak trafił Pan do klubu przy ulicy Łazienkowskiej, zaczynał Pan karierę w Pruszkowie.
Zaczynałem w Zniczu, który, można powiedzieć, był takim naszym klubem rodzinnym. Był to Robotniczy Klub Sportowy. Przede mną grał w nim mój ojciec, na łączniku. Niestety, nie odziedziczyłem po nim tak dobrej lewej nogi. Po wojnie działacze odbudowali zniszczone boisko, a mój tata został wiceprezesem tego klubu. Ja z kolei uratowałem Znicz przed spadkiem. Otrzymałem warunek, że jeśli chcę iść do innego klubu, to muszę pomóc kolegom w utrzymaniu w III lidze. Tak też zrobiłem. Zdobyłem kilka decydujących bramek. Pamiętam sławetny mecz z Farmacją Tarchomin. Spotkanie było bardzo wyrównane. Strzeliłem pierwszą bramkę, a zaraz potem rywal wyrównał. Zdobyłem drugą bramkę, to samo. Był to bardzo dziwny mecz, który zakończył się naszym zwycięstwem 5:4.
Najpierw trenował Pan jednak koszykówkę. Dlaczego?
W koszykówkę grałem dlatego, że w piłkę nożną przez pewien czas zabraniał mnie i bratu grać ojciec. Znał środowisko i obawiał się, że się tam zmarnujemy. Alkohol bywał na porządku dziennym. Pamiętam jednego takiego pomocnika Znicza, który przed każdym meczem musiał wypić setkę wódki na rozgrzewkę. Dodam jednak, że uczciwie pracował przez cały mecz. Na szczęście jednak tata w końcu zaakceptował mój wybór. W koszykówkę zaczynałem grać w czasach, kiedy jeszcze nie było w takich wieżowców. Byłem szybkim skrzydłowym. Przydało mi się to później w Legii i piłkarskiej reprezentacji, bo zawsze w testach motorycznych byłem jednym z najlepszych.
W jakich okolicznościach trafił Pan właśnie do zespołu Legii?
Legia miała ten pewien atut, przez który do dziś nie cieszy się szczególną sympatią poza stolicą. Mnie to pośrednio ominęło, choć było blisko. Kazio Deyna też za to zapłacił chociażby podczas meczu reprezentacji na stadionie chorzowskim. Te gwizdy… Wynalazł mnie trener reprezentacji młodzieżowej Warszawy, który jednocześnie współpracował z Legią. Podjęto decyzję, że trzeba mnie powołać do wojska. Na szczęście ja zdałem wstępny egzamin na Politechnikę, więc nie musiałem być w jednostce wojskowej. Za basenem był tam ośrodek sportowy, gdzie ściągano najlepszych sportowców z całej Polski. Walery Kisieliński i Wacław Kuchar byli trenerami, którzy pomagali w szkoleniu drużyn piłkarskich Legii. Kiedy miałem okienka między zajęciami, wsiadałem w trolejbus i trenowałem pod ich czujnym okiem. Głównie indywidualne treningi stacyjne, które zacząłem stosować chyba jako pierwszy w środowisku piłkarskim. Dzięki nim szlifowałem technikę. Miałem szczęście poznać wielu wyśmienitych trenerów na swojej drodze, ale moim takim guru był Jaroslav Vejvoda. Byłem blisko zdobycia mistrzostwa Polski już w pierwszym sezonie w Legii. Ówczesnym trenerem był Pan Kazimierz Górski, który miał za zadanie odmłodzić kadrę. Zdobyliśmy ostatecznie drugie miejsce. W meczu decydującym o mistrzostwie z Ruchem Chorzów trener Górski zamiast na mnie, postawił na Marcelego Strzykalskiego. Jak później Pan Kazimierz przyznał, popełnił błąd. Piłkarz ten miał niesamowitą wytrzymałość, ale trochę brakowało mu szybkości. Skończyło się naszą porażką 1-2.
Grał Pan na wielu różnych pozycjach…
To prawda. Grałem na niemal wszystkich pozycjach. Do meczu z Ruchem byłem szykowany na pozycji stopera. Z Szombierkami Bytom zagrałem jako środkowy napastnik. Swego czasu grałem na lewej obronie za mojego późniejszego szwagra, Jurka Woźniaka, na stoperze za Henryka Grzybowskiego, czy na prawej obronie za Horsta Mahselego. Występowałem również w linii pomocy. Pan Kazimierz wiedział, że jeśli jakiś zawodnik wypadnie mu ze składu, to zawsze może na mnie liczyć, niezależnie od zajmowanej pozycji. Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem. To nas jakoś do siebie zbliżyło. Część zawodników mnie z tego powodu nie lubiła i nie było mi łatwo, ale dałem radę. W końcu byłem z Pruszkowa.
Pana kariera piłkarska została jednak brutalnie przerwana…
Niestety, w meczu Kadra PZPN – „Express”, złamałem nogę. Zderzyłem się z bramkarzem Marianem Szeją. Nie był winien tej sytuacji, był to czysty przypadek. Ten mecz to było jednak duże nieszczęście. To spotkanie wymyślili dziennikarze przeciwko trenerowi Koncewiczowi. Ja grałem w reprezentacji u Koncewicza, a młodzieżową reprezentację prowadził trener Górski. Ciekawe jest jednak to, jak wybierano powołania. Wybrano je przez taki plebiscyt „Expressu Wieczornego”. Były przygotowane specjalne ankiety. Skończyło się tym, że ponad 20 tysięcy osób zgromadzonych na stadionie Legii było przeciwko nam. Chodziło właśnie o to, żeby „Faję” odsunąć od reprezentacji. Mieliśmy już wtedy wyśmienitą drużynę. W eliminacjach do mistrzostw świata w Anglii w 1966 wygraliśmy na przykład ze Szkocją na Hampden Park, zremisowaliśmy u siebie z Włochami. Mieliśmy naprawdę duże szanse na to, by zaprezentować się na tych mistrzostwach. To co jednak działo się wokół tej kadry właśnie, miało także wpływ na późniejsze wyniki.
Ciekawi mnie również naukowy wątek w Pana karierze. Nie było to przecież zbyt powszechne wśród profesjonalnych sportowców.
Wyróżnialiśmy się na tym polu z Hubertem Kostką. On studiował na AGH, ja na Politechnice Warszawskiej. Uważaliśmy, że powinniśmy trenować, ale i uczyć się. Z kontynuowaniem kariery naukowej to był trochę przypadek. Po złamaniu nogi przestałem grać. Nam urodził się syn i trzeba było myśleć o rodzinie. Wcześniej planowałem wyjazd do Chicago, by skończyć tamtejszą uczelnię. Mieszkał tam także mój wujek, który także grał w piłkę i to w reprezentacji wojskowej Generała Andersa. Ostatecznie, tak jak moja żona, ukończyłem Politechnikę Warszawską. Bardzo dobrze zdałem u Profesora Zenona Wiłuna z Mechaniki Gruntów i Fundamentowania. Profesor Wiłun był wtedy kierownikiem Zakładu Dróg i Mostów, a przed wojną także grał w piłkę, w warszawskim AZS-ie. Na egzaminach wypadłem na tyle dobrze, że przyjął mnie później na swojego asystenta. Być może aspekt piłkarski wzbudzał dodatkową sympatię. Albo fakt, że miałem wtedy jako jeden z nielicznych volkswagena i nie musiałem obciążać uczelnianego budżetu przejazdowego. A jeździć w teren było trzeba. Z racji, że Profesor był specjalistą od osuwisk, przeprowadzaliśmy specjalistyczne badania i ratowaliśmy okoliczne skarpy. Myślałem również o doktoracie z zanieczyszczeń wód gruntowych i prowadziłem badania na ten temat. Pracę naukową kontynuowałem m.in. w Norwegii. Otrzymałem również stypendium doktoranckie fundacji Copernicus Society of America Edwarda Piszka z dziedziny przepływu wód gruntowych zanieczyszczonych petrochemią Płocka z przerobu ropy naftowej. W listopadzie 2019 roku zostałem uhonorowany w „Złotej Księdze” absolwentów Politechniki Warszawskiej.
Dużą uwagę do analizy przykładał Pan również jako trener.
Obecność analityków i sztucznej inteligencji w profesjonalnych klubach dziś już nikogo nie dziwi. My byliśmy prekursorami w tej dziedzinie. Po mistrzostwach świata w 1974 roku ukazał się mój wywiad w „Spieglu”, gdzie była wzmianka, że inżynier Gmoch stosował analizę zapisu magnetycznego, przekazywał prawidłowości o przeciwniku i analizował grę. To był mój wkład. Wcześniej wraz z kolegami opracowałem także koncepcję drogi poprawy polskiej piłki nożnej na arenie międzynarodowej, które trafiło później do rąk Edwarda Gierka.
Czego Panu życzyć? Bardzo dziękuję za rozmowę.
Przede wszystkim zdrowia. Ja również bardzo dziękuję.