Kontusz i sukmana
Kwestia chłopów i ich miejsca w dziejach niedawno stała się popularnym tematem, zarówno na popularnonaukowych portalach, jak i pośród...
Kambodża. To tam Saloth Sar (zwany Pol Potem lub Bratem Numer Jeden) i jego towarzysze potrzebowali niespełna czterech lat, by przetrzebić prawie dwa z niespełna ośmiu milionów Kambodżan, którzy nie przystawali do ich wizji o chłopskim społeczeństwie egzystującym w stanie natury. Tylko bowiem ta klasa nie była naznaczona miazmatami zgniłej cywilizacji. O reedukacji nie mogło być mowy, ponieważ kłóciło się to z prawem, głoszącym że „Nie ma braci błądzących, są tylko bracia straceni”. Ideologia tajemniczej Angkar, czyli organizacji o strukturze piramidy, zakładała nacjonalkomunizm połączony z autarkiczną gospodarką opartą na niewolniczej pracy całego narodu na polach ryżowych. Chłopi stanowili proletariat zastępczy na potrzeby realiów Kambodży, gdyż robotnicy byli zbyt małą grupą i komunizm, jaki grupa Pol Pota poznała podczas studiów we Francji, nie miał szans się ziścić. Musiał ewoluować, dostosowując się do napotkanej rzeczywistości. Wpływy wyniesione z pobytu we Francji to fascynacja Wielką Rewolucją i wprowadzenie nowego kalendarza, gdzie rok zerowy przypadł na 17 kwietnia 1975 r. – datę wkroczenia wojsk Czerwonych Khmerów do stolicy Phnom Penh. O sile Angkar stanowiła tajemniczość i długo nie było jasne, kto jest kim w jej hierarchii. Wszelkie akty terroru tłumaczono lakonicznym: „Tak chce Organizacja”. Dopiero 2 października 1977 r. podczas wizyty u Deng Xiaopinga w Pekinie, stało się jasne, że to Pol Pot pociąga za sznurki. W duchu szowinizmu podsycano nienawiść do wrogów, którymi byli zwłaszcza imperialiści i Wietnam. Tłumaczono: „Wietnamczyków jest 50 mln, nas Khmerów 7 mln, a Chińczyków [sojuszników – przyp. aut.] 800 mln, jesteśmy więc kilkunastokrotnie silniejsi”.
O sile Angkar stanowiła tajemniczość i długo nie było jasne, kto jest kim w jej hierarchii.
Praca całodzienna na polach ryżowych, bez własności prywatnej, rodziny, niczego, co normalny człowiek kocha, miała stanowić jedyne zajęcie. W konsekwencji eksperymentu z wiadomą ideologią, kolejna próba zbudowania raju na ziemi spaliła na panewce. Przypadek? Osiągnięto w zamian woń trupiego rozkładu oraz stosy czaszek wybrakowanych o fragmenty tylnych kości i usiane nimi pola śmierci. Ślady pojedynczych ciosów w tył głowy nosiły czaszki przynależne do szczęściarzy, bo nie zawsze kilku czy kilkunastoletni oprawca był w stanie jednym, wprawnym ciosem łopaty lub motyki pozbawić życia swoją ofiarę. W azjatyckich warunkach, gdzie kult starości cieszy się ogromnym poważaniem i przywilejami (chociażby brakiem konieczności pracy), a słowo rodzinnej starszyzny jest święte, eksterminacja tej grupy wydawała się trudna, ale była konieczna. Wszak kto nie pracuje… niech też i nie je. Początkowo, kiedy przebudowywano społeczeństwo, wysiedlając miasta, rozdzielając ludność na zdolnych do pracy – mężczyzn, kobiety, dzieci, chorych, starych, tak by zburzyć wszelkie więzi rodzinne i międzyludzkie – starcy i chorzy zostali osiedleni w pustych wioskach i pozostawieni samym sobie. Gdy jednak okazało się, że przywykli przez lata do ciężkich warunków i wystarczała im do przeżycia zupa z trawy i owady, do ostatecznego rozrachunku użyto uprzednio zabranych matkom i odpowiednio przeszkolonych dzieci. Bez śladu zawahania czyniły to, czego wymagała od nich Organizacja.
Ta inżynieria miała ułatwić sterowanie społeczeństwem. Podzielono ludność na dziesięcioosobowe brygady pracujące na polach ryżu od świtu do zmierzchu (z przerwą na wtłaczanie do głów socjalistycznego dekalogu i wychwalanie Organizacji). Brygada taka posiadała jedną lub dwie motyki, a oprócz tego gołe ręce, ponieważ taka była wizja Angkar. Zniszczono wszystkie urządzenia elektryczne i maszyny, gdyż były przeżytkiem zgniłego imperializmu. Brygady były zinfiltrowane przez kretów Organizacji, którzy dbali o to, by tych, którzy ośmielą się z kimkolwiek komunikować, narzekać lub starać się zjeść więcej niż przydziałowa miska rozgotowanego ryżu, zdemaskowano. Osiągnięcie kilkunastokrotnie większych niż przed rewolucją Czerwonych Khmerów zbiorów ryżu bez maszyn, rękami zagłodzonych ludzi stanowiło nierealny cel, ale takie były założenia Organizacji. Stare pola ryżowe zniszczono, spuszczając wodę z pól retencyjnych, co doprowadziło do przemiany wielu terenów w suche na wiór połacie ziemi przypominające pustynię. Śmierć groziła za noszenie okularów, przynależność do klas wyższych, bycie urzędnikiem, lekarzem czy intelektualistą. Jeśli ktoś na dodatek potrafił czytał i pisać… Papierkiem lakmusowym odróżniającym w kwestiach spornych posiadaczy prawa do życia od tych, którym ono nie przysługiwało, było wspinanie się na palmę, ponieważ „wieśniakom” przychodziło to rzecz jasna o wiele łatwiej.
Phnom Penh było ewenementem na skalę prawie całkowicie rolniczej Kambodży. W mieście powoli formowała się klasa średnia za sprawą amerykańskiej pomocy oraz „wysysania” sił z prowincji. Przesiedlano tam ludność wiejską. Organizacja sprawnie wykorzystała ten archetyp, podburzając zawiść wśród swoich ludzi, których gros stanowili prości chłopi z gór. Wojsko wkraczające do Phnom Penh, ubrane na czarno i wyposażone w AK-47, mieszkańcy z początku powitali entuzjastycznie, bo wydawało im się, że w końcu żywe w całym kraju pogłoski o jedności narodowej Khmerów mają szansę stać się rzeczywistością. Szybko okazało się, w jakim byli błędzie. Lejtmotyw „wszyscy jesteśmy Khmerami” przybrał inną formę niż spodziewana. Nakazano zabrać ludziom po jednej parze ubrań i opuścić miasto, gdyż, jak mówiono, czeka je amerykańskie bombardowanie. Sprzeciw bądź pytania karano śmiercią. Postępowała dezurbanizacja, czyli amerykański modus operandi à rebours. Na taki ruch nie odważył się nawet Mao Zedong podczas Długiego Marszu i Rewolucji Kulturalnej (z których Czerwoni Khmerzy czerpali pełnymi garściami). Zedong oszczędził w dużej mierze miasta, zaś przypadek Demokratycznej Kampuczy po prostu je zlikwidował. O wiele trudniej kontrolować ewentualne ruchy dywersyjne w podatnym do ich tworzenia się środowisku miejskim, gdy siły – tak jak w tym przypadku – są ograniczone. Okrucieństwa podyktowane były panicznym strachem, dlatego starano się wszelkie przejawy niesubordynacji zdusić w zarodku. Już pierwszego dnia po wkroczeniu do Phnom Penh wysadzono bank, symbol zgniłego kapitalizmu. Wszystko, co znajdowało się w mieście, np. sprzęt medyczny, dokumenty, kable, urządzenia elektryczne, pieniądze, biżuterię, buty, książki „zatruwające duszę” nakazano wyrzucić lub zniszczyć. Po ewakuacji bosej, 1,5-milionowej masy pozostało w mieście jedynie ok. 10 tysięcy dowódców i pretorianów nowego reżimu, często kilkunastoletnich chłopców. Szkołę Tuol Svay Prey, w której Pol Pot nauczał historii, przemianowano na S-21 – więzienie i centrum przesłuchań, gdzie przetrzymywano głównie nieprawomyślnych członków Czerwonych Khmerów.
Już pierwszego dnia po wkroczeniu do Phnom Penh wysadzono bank, symbol zgniłego kapitalizmu.
Na czele kompleksu stanął Ieng Sary, jeden z najbliższych przyjaciół i współpracowników Brata Numer Jeden. Pozostawiono w mieście siedem ambasad zaprzyjaźnionych państw bloku socjalistycznego, w tym cieszącą się największymi przywilejami jako sponsora i sprzymierzeńca placówkę chińską. Wkrótce stało się konieczne sprowadzenie także ok. 20 tysięcy specjalistów i wojskowych z Chin, którzy okazali się niezbędni w stolicy z uwagi na zgładzenie rodzimej ludności, a co za tym idzie, z brakiem osób do np. obsługi lotniska. Cieszyli się oni nieosiągalnymi dla Khmerów przywilejami, takimi jak możliwość swobodnego poruszania się po mieście. Pekin „przełknął” nawet unicestwienie około miliona Khmerów pochodzenia chińskiego. Tak z grubsza wyglądał obraz śmierci, który zgotowała swemu narodowi organizacja Czerwonych Khmerów.