Wężowa pasja Artura Groszkowskiego
Boisz się węży? A może fascynują Cię te niesamowite gady? Poznaj historię Artura Groszkowskiego - hodowcy z Wałbrzycha, który...
Piotr Lisek jest jednym z czołowych polskich lekkoatletów. Jego znakiem rozpoznawczym jest charakterystyczny okrzyk bojowy, którym mobilizuje się przed każdym skokiem. Znakami jakości są medale mistrzostw Europy i świata zdobywane w ostatnich trzech latach oraz rekordy Polski – 5,94 na powietrzu (pobity w tym roku) oraz 6,00 w hali. Podczas tegorocznych mistrzostw Europy w Berlinie, tak udanych dla Polaków, Lisek zajął „dopiero” 4. miejsce głównie dlatego, że młodzi tyczkarscy kosmici – Szwed Armand Duplantis i Rosjanin Timur Morgunow, na najważniejszej imprezie sezonu błysnęli życiową formą. Wygrał Duplantis (6,05) przed Morgunowem (6,00). Lisek skoczył 5,90.
Piotr Lisek: – Jako ambitny sportowiec zawsze będę miał w głowie to, czy mogłem zrobić coś więcej. Ale dzisiaj też uważam, że byłem przygotowany do mistrzostw na 110 procent i nie mam sobie kompletnie nic do zarzucenia. To było wspaniałe uczestniczyć w tych mistrzostwach, tak udanych dla reprezentacji Polski, i w konkursie tyczki, chyba najlepszym w historii.
Do Mistrzostw Europy byłem przygotowany na 110 procent i nie mam sobie kompletnie nic do zarzucenia. To było wspaniałe uczestniczyć w tej, tak udanej dla reprezentacji Polski, imprezie.
– Konkurs zdominowali dwaj młodzi zawodnicy, Armand Duplantis (19 lat) i Timur Morgunow (22 lata), którzy wskoczyli do grona 6-metrowców. Czy to oznacza, że podniosą oni bardzo poziom tej konkurencji w najbliższych latach, czy po prostu zdarzył się konkurs, w którym oni mieli swój wielki dzień.
– Takie konkursy się nie zdarzają, bo nie było wcześniej w historii zawodów, gdzie rywalizowano na takich wysokościach. Natomiast poziom tej konkurencji w ostatnich latach idzie bardzo do góry. Obecnie pokonanie 5,70 m, co jest wysokim skakaniem, na arenie światowej mało co daje. Trzeba skakać 5,80–5,90, ażeby być najlepszym na świecie, to jeszcze wyżej. Będziemy teraz dokładnie przyglądać się Szwedowi i Rosjaninowi, bo pobić wyniki, jakie osiągnęli w Berlinie, nie będzie im łatwo. Zobaczymy, jak będą się rozwijały ich kariery – oby jak najlepiej. Jesteśmy przyjaciółmi na skoczni, nikt nie jest zawistny. Pomagamy sobie i myślę, że robimy na skoczniach niezły show.
– Duplantis zaczął treningi tyczkarskie pod okiem ojca, gdy skończył zaledwie… cztery lata. Czy to może oznaczać, że wiek zawodników rozpoczynających treningi w tej konkurencji może się obniżyć?
– Były przypadki zawodników, którzy zaczynali wcześniej i im nie wyszło, a innym, co widać po Duplantisie, to się udaje. Może tak jest, gdy szkolenie dzieci zacznie się trochę wcześniej? Będzie to na plus, bo moja konkurencja rozwija wszystkie elementy motoryki.
– W jakim wieku zacząłeś treningi tyczkarskie?
– Późno, bo gdy miałem już 15 lat. I nie nazwałbym tego treningami, ale bardziej zabawą w skok o tyczce. Po trzech latach przerodziło się to w poważne treningi i posiadłem już wiedzę, o co idzie gra w skoku o tyczce. Wcześniej jako dziecko uprawiałem skok wzwyż, biegałem na długich dystansach i to też przygotowało mnie do treningów tyczkarskich.
– Przeciętny kibic lekkoatletyki widzi lekkoatletów podczas startu na stadionie, a tych najlepszych jeszcze podczas dekoracji. Jak spędzacie czas przed i po zawodach?
– Z reguły PZLA stara się, żebyśmy na takie imprezy jak mistrzostwa Europy lecieli jednym samolotem albo jechali razem autokarem. To łączy i czuje się atmosferę radości, że jesteśmy razem i reprezentujemy Polskę.
Mam kontakt z zawodnikami innych konkurencji, spotykamy się, jemy razem posiłki. Oprócz tego, że przyjaźnię się z kolegami ze skoczni, to mam świetny kontakt z Konradem Bukowieckim czy Pawłem Wiesiołkiem. Gdy jest czas, ale to zdarza się rzadko, to wyskakujemy na miasto coś zjeść albo wypić kawę.
Czuje się atmosferę radości, że jesteśmy razem i reprezentujemy Polskę.
– W Berlinie była okazja do świętowania po siedmiu złotych medalach dla Polski? Był jakiś tort albo szampan?
– Jako tyczkarz mam trochę pecha. Po mistrzostwach jest zwykle bankiet kończący zawody, ale z ostatnich ośmiu imprez mistrzowskich byłem na nim chyba tylko raz. Zwykle po konkursie muszę się zająć tyczkami, żeby nie zginęły albo trafiły do właściwego samolotu. Oczywiście po dużych zawodach – najlepiej wygranych – siadamy razem, żeby się zrelaksować, pośmiać, wypić lampkę szampana, bo sportowcy nie żyją całkiem w celibacie. Często jesteśmy utożsamiani ze zwierzęcą zabawą, ale to trochę złudne. Po zawodach rozmawiamy o normalnych, przyziemnych sprawach. Po mistrzostwach w Berlinie szybko się spakowałem i wróciłem do Szczecina. Nawet celowo ominąłem bankiet, bo chciałem jak najszybciej wrócić do żony, gdyż w domu jestem tak rzadko.
– Lekkoatleci nie zarabiają tak dużych pieniędzy, jak piłkarze czy tenisiści. Od jakiego momentu kariery odczułeś wymierne korzyści finansowe?
– Niestety, lekkoatletyka jest trudną dyscypliną pod względem finansowym, szczególnie na początku kariery. Mam to szczęście, że jestem już na takim poziomie sportowym i udaje nam się żyć ze sportu, ale moja żona też pracuje. Możemy spokojnie żyć od pierwszego do pierwszego każdego miesiąca i nie martwić się o fundusze, ale nie są to takie kokosy, jak niektórym się wydaje.
Na poziomie juniorskim jest bardzo ciężko, bo sam to przeżyłem. Nie było mnie stać, żeby jeździć na wszystkie obozy. Gdy miałem 17–18 lat i trener powiedział, żebym pojechał na obóz do Włoch, to mama zrobiła wszystko, żeby tak było. Z perspektywy czasu wiem, że odmawiała sobie wielu rzeczy z myślą o mnie. Bardzo mi pomagała na początku mojej kariery i dała całe swoje serduszko. Nigdy we mnie nie zwątpiła, choć wielu nie dawało mi szans i mówiło, że nie dam rady utrzymać się ze sportu. Skoro nie miałem pieniędzy, to nie trenowałem w żadnych markowych strojach, ale to nie było mi potrzebne do szczęścia. Staram się odwdzięczać mamie za to, co dla mnie zrobiła.
Lekkoatletyka jest trudną dyscypliną pod względem finansowym, szczególnie na początku kariery.
– Jaki był przełomowy moment kariery?
– Jeśli chodzi o finanse, to chciałem jak najszybciej odciąć się od pępowiny i stać się samodzielny. Było tak, że czasami wolałem przebiedować, niż prosić kogoś o pomoc. Gdy miałem 18 lat, to nie brałem pieniędzy od mamy, ale starałem się żyć ze stypendium. Pamiętam sytuację, że gdy byłem już razem z Olą (była tyczkarka), ale nie byliśmy jeszcze małżeństwem, to zostało nam przed zawodami w kieszeni ostatnie 20 złotych. Wydaliśmy je na pizzę i colę, i mieliśmy zero w portfelu. Następnego dnia Ola zajęła II miejsce w zawodach i ja też. Jakieś pieniążki z tego powodu wpadły i mogliśmy dalej żyć, ale co się najedliśmy stresu, to nasze.
– Dla polskiej lekkoatletyki nastały chyba dobre czasy. Czy pod względem finansowym też będzie łatwiej młodym zawodnikom?
– Czas pokaże, ja nie potrafię się na ten temat wypowiedzieć. Myślę, że minister sportu i turystyki Witold Bańka, były lekkoatleta, jest bardzo odpowiednią osobą na tym stanowisku. Wcielił w życie sporo projektów, programów dotyczących nie tylko lekkoatletyki, żeby młodym sportowcom było łatwiej na starcie.
Kiedyś przed zawodami zostało nam w kieszeni ostatnie 20 złotych. Wydaliśmy je na pizzę i colę, i mieliśmy zero w portfelu. Następnego dnia Ola zajęła II miejsce w zawodach i ja też. Jakieś pieniążki z tego powodu wpadły i mogliśmy dalej żyć.
– Skończyłeś starty w sezonie letnim. Przez ile dni nie będziesz musiał brać tyczki do ręki?
– Dwa albo trzy tygodnie. Teraz załatwiam prywatne sprawy, na które nie było czasu w sezonie. Planujemy wspólny wyjazd z żoną gdzieś w Polskę na kilka dni, a później stopniowo powrót do treningów.
– Planujecie z trenerem Marcinem Szczepańskim coś w nich zmieniać, skoro nie udało się zdobyć medalu w mistrzostwach Europy?
– Myślę, że kurs, który obraliśmy wspólnie z trenerem, jest dobry, skoro z roku na rok idziemy po kilka centymetrów do przodu z wynikami. Coraz trudniej będzie poprawiać moje życiówki, bo jednak ta granica gdzieś jest, to jednak nie będziemy zmieniać sprawdzonych metod treningowych.
Wydaje mi się, że sezon był udany mimo braku medalu w Berlinie, bo skakałem najrówniej z czołówki . W oficjalnych zawodach najczęściej pokonywałem wysokość 5,80, bo aż dziewiętnaście razy. Lavillenie – 18, Kendricks – 15, a Duplantis 13.
– Jaki zatem cel na następny rok?
– Najważniejszą imprezą będą mistrzostwa świata w Dausze, które odbędą się późno, bo dopiero w październiku i nie wiem, czego się spodziewać. Choć moja stabilna forma przez większość tego sezonu rokuje optymistycznie i jeśli go powtórzę, to będę się cieszył. Małymi krokami zbliżam się do skoczenia wysokości 6 metrów na otwartym stadionie, więc czemu nie zrobić tego w przyszłym sezonie.
Rozmawiał Jerzy Chwałek