Kraj rządzony przez Talibów. Rozmowa z korespondentką Kaniką Guptą.
Afganistan - państwo, które zazwyczaj budzi w nas skrajne i niepokojące skojarzenia. Przeczytaj rozmowę z doświadczoną korespondentką Kaniką Guptą...
Jerzy Chwałek: Zacznę od tego, co najbardziej aktualne: jak pan przyjął informację o przełożeniu igrzysk olimpijskich na przyszły rok?
Karol Kłos: Ze spokojem. Spodziewałem się tego od dłuższego czasu. Patrząc na to, co się dzieje na całym świecie w związku z pandemią koronawirusa, to decyzja nie mogła być inna. Zdrowie zawodników, organizatorów i kibiców jest ważniejsze niż rywalizacja sportowa, medale i praca, którą sportowcy wykonują, przygotowując się do igrzysk. Mój spokój wynika też z tego, że będziemy mieli rok dłużej, aby dobrze przygotować się do igrzysk.
No właśnie, czy dla pana przełożenie igrzysk nie jest wyjątkowo korzystne? W ubiegłem roku – obok Macieja Muzaja – był pan drugim siatkarzem, który brał udział we wszystkich czterech najważniejszych imprezach z udziałem reprezentacji: Final Six, kwalifikacjach olimpijskich, mistrzostwach Europy i pucharze świata. To była chyba końska dawka siatkówki?
Ma pan rację. Teraz będzie bardzo dużo odpoczynku, którego zwykle jest jak na lekarstwo. Z reguły to dwutygodniowe epizody między dużymi imprezami. Mam nadzieję, że w obecnej sytuacji organizm w stu procentach się zregeneruje. Oczywiście ruszam się każdego dnia i wykonuję ćwiczenia dla własnego zdrowia i roztrenowania, a nie siedzę przed telewizorem i jem chipsy. Pamiętajmy, że taki odpoczynek i regeneracja czeka wszystkie drużyny startujące w igrzyskach. Dlatego sądzę, że turniej, a mam nadzieję, że do niego dojdzie, może stać na bardzo wysokim poziomie sportowym.
Ruszam się każdego dnia i wykonuję ćwiczenia dla własnego zdrowia i roztrenowania, a nie siedzę przed telewizorem i jem chipsy.
Miał pan sytuację w swojej karierze, gdy w 2018 roku zrezygnował z gry w kadrze na jeden sezon.
Tak, w 2018 roku przed mistrzostwami świata powiedziałem: Dziękuję, ale muszę doprowadzić swój organizm do stanu używalności i naprawić kolana. Udało mi się to zrobić, choć nie była to łatwa decyzja.
Dlaczego?
Akurat wtedy kadrę objął Vital Heynen, który widział mnie w drużynie na mistrzostwa świata. Powiedziałem mu, jak było, że chciałbym odpocząć i się zregenerować. Odczuwałem wtedy mocne bóle kolan. Ta przerwa bardzo mi pomogła, dodała energii, i po prawie półtorarocznej przerwie z radością wróciłem do reprezentacji.
fot. PZPS
Czy wówczas w 2018 roku trener Heynen był zdziwiony pana decyzją, nazwijmy to wprost – odmową gry w kadrze?
Nie. On to zrozumiał i przyjął bardzo po ludzku. Podziękował za rozmowę i życzył mi powodzenia. A nawet zaoferował pomoc, gdybym chciał skonsultować moje problemy ze zdrowiem albo skorzystać z pomocy fizjoterapeuty.
W ubiegłym roku, ku mojemu zdziwieniu, zadzwonił drugi raz i spytał, czy jestem gotowy wrócić i dołączyć do reprezentacji. Wyraziłem zgodę, bo czułem się całkowicie gotowy. Wyszła jego cała klasa jako trenera i człowieka. Myślę, że mało jest takich szkoleniowców, którzy po odmówieniu gry przez zawodnika, dzwonią pierwsi po roku i pytają, czy ten chciałby znów wrócić do kadry.
W pana siatkarskim CV widnieją tylko dwa kluby: Politechnika Warszawa i Skra Bełchatów. To rzadkość, gdy wielu zawodników zmienia klub co rok albo dwa lata.
Myślę, że są dwa powody. Gdy kończyłem wiek juniora, to Skra Bełchatów była drużyną marzeń, w której chciał się znaleźć każdy młody siatkarz. Miałem już podpisać kontrakt z Politechniką, ale mój trener z juniorów Wojciech Szczucki doradził, żebym się wstrzymał. Okazało się, że Skra chciała mnie już wtedy i wkrótce podpisałem umowę, a klub z Bełchatowa wypożyczył mnie na dwa sezony do Politechniki. Po tym czasie trafiłem do Skry i jestem tam już 10 lat. Od początku mojego pobytu ten klub miał ambicję być nie tylko najlepszym w Polsce, ale także grać w europejskich pucharach. To była świetna drużyna, w której już wówczas byli Mariusz Wlazły i Michał Winiarski, ale w zasadzie od każdego siatkarza z tamtego zespołu można było się uczyć.
Przez te 10 lat Bełchatów stał się moim drugim domem, a klub jest moją drugą rodziną.
Rozumiem, że i w życiu prywatnym nie lubi pan częstych zmian i jest pan domatorem?
Po części tak, bo w przeciwnym razie szukałbym nowych wyzwań i zmian. W przypadku Bełchatowa duże znaczenie ma również lokalizacja. Drogę do rodzinnej Warszawy pokonuję samochodem w 1,5 godziny. W każdej wolnej chwili mogę odwiedzić rodzinę i znajomych.
fot. PZPS
Nigdy nie kusił pana wyjazd za granicę, a może i większe pieniądze? Szczególnie po mistrzostwie świata w 2014 roku…
Kontrakty w polskich klubach na mojej pozycji, czyli środkowego, są bardzo dobre i nie mam co narzekać. W 2014 roku miałem aktualny wówczas kontrakt ze Skrą, nikt mnie nie kusił i nie chciał wykupić z klubu. Tak się składa, że nigdy też nie miałem w karierze swojego menedżera.
Nie ufa im pan?
Nie potrzebowałem ich pomocy. Znam prezesów Skry od lat i nigdy się na nich nie zawiodłem, i to jest drugi powód, dla którego jestem w tym klubie tyle lat. Bardzo często pomagali mi w trudnych sytuacjach. Oni z kolei, mówiąc półżartem, uważają, że to dobre dla klubu, jeśli nie ma pośredników między nimi a zawodnikami.
Trudno z władzami klubu jest rozmawiać o pieniądzach i wycenić swoją pracę, ile ona jest warta, ale jakoś zawsze udawało mi się dogadywać. Tak sobie żyję już dziesięć lat i nie żałuję, ani nie narzekam z tego powodu.
Był pan od dzieciństwa skazany na grę w siatkówkę? Pytając, mam na uwadze również pański wzrost.
Nie, nawet jeśli niektórzy wciąż myślą, że jestem synem znanego siatkarza pana Ireneusza Kłosa, a to tylko zbieżność nazwisk. Sport był moim hobby od dzieciństwa. Oglądałem praktycznie każdą dyscyplinę w telewizji. Później przebywałem z rówieśnikami na boisku od rana do wieczora. Zaczynałem od piłki nożnej, lekkoatletyki, później była koszykówka i unihokej. Rodzice nie byli za bardzo zachwyceni moją pasją, ale gdy byłem w gimnazjum, poszedłem na pierwszy trening siatkarski do klubu Metro Warszawa, gdzie poszukiwali wysokich chłopaków. Ja miałem wówczas już ponad 190 cm wzrostu. Trafiłem tam na dobrych ludzi i dobrych trenerów, którzy rzucali mnie na „głęboką wodę”, ale dawałem radę.
Po tylu latach kariery pełnej sukcesów, co by pan radził młodym ludziom, którzy są na jej początku? Jak zostać najlepszym na świecie, niekoniecznie w sporcie?
Najważniejszy jest upór i żeby się nigdy nie poddawać. Wiem, że to wyświechtane powiedzenie, ale prawdziwe. Są takie chwile, kiedy czujemy, że stajemy na szczycie góry, ale i takie, kiedy idziemy, a wydaje się, że nie pokonujemy tej drogi. Trzeba to przetrzymać. Kto nie odpuści i nie wymięknie, dotrze na górę.
Najważniejszy jest upór i żeby się nigdy nie poddawać. Wiem, że to wyświechtane powiedzenie, ale prawdziwe.
Dziwiłem się, że moi koledzy, którzy poświęcili się siatkówce, trenując przez 10 lat, odpuścili przy pierwszych trudnościach i niepowodzeniach. Ciężka praca prędzej czy później przyniesie sukces.
Pan nie miał trudnych chwil w siatkarskiej karierze?
Może nie aż tak drastycznie, ale pojawiały się momenty, gdy grałem już zawodowo. Wtedy gdy gra przestaje cieszyć i jest tak przez 2 albo 3 lata. Gdy nie mam przerwy, żeby odpocząć, a do tego jeszcze pojawia się kontuzja, to wszystko zaczyna brzydnąć. Takie trudne momenty miałem po zdobyciu mistrzostwa świata w 2014 roku.
Czemu właśnie wtedy, przecież to był czas chwały i sławy? A pan miał 25 lat, czyli świetny wiek dla siatkarza.
Wszystko się zgadza, ale na górze jest się przez 2–3 dni. Później wszystko przycicha i przychodzą gorsze dni, u mnie spowodowane były też kontuzjami. W siatkówkę gra się w klubie i reprezentacji praktycznie cały rok i nie ma przerw. Jeden sezon przechodzi płynnie w drugi, później w kolejny i nie ma przerwy potrzebnej na regenerację organizmu. Zmęczenie się nawarstwia. Najlepszy przykład to chyba poprzedni rok, w którym grałem w czterech imprezach kadry, jednej po drugiej. Z ME polecieliśmy prosto na puchar świata do Japonii, a po nim miałem tylko dwa dni przerwy, żeby stawić się w klubie i zacząć przygotowania do ligi. Sport na tym poziomie to ciężki kawałek chleba.
Czy jest jakiś szczególny mecz, który zapamiętał pan w swojej karierze?
Tych ważnych meczów było sporo: finał mistrzostw świata w 2014 roku i w zasadzie wszystkie duże imprezy z ubiegłego roku, które były bardzo udane. Ale jeden mecz jest nie do przeskoczenia. To pojedynek przeciwko Serbii na Stadionie Narodowym w Warszawie na otwarcie MŚ w 2014 roku. Gdy wychodziliśmy na boisko usytuowane na płycie stadionu przy obecności 60 tysięcy ludzi, to miękły nogi. Trzeba było przez 15 minut dochodzić do siebie. Pamiętając atmosferę tamtych mistrzostw, to mam wrażenie, że gdyby stadion miał pojemność 120 tysięcy, to też by się zapełnił. Dla mnie warszawianina dodatkowym przeżyciem było to, że na trybunach byli wszyscy ludzie, których spotkałem na swojej sportowej drodze. Zapamiętam tamten mecz do końca życia.
Ale ten najważniejszy być może przed panem, mam na myśli igrzyska olimpijskie w Tokio. Kapitan reprezentacji Michał Kubiak zapewnia w każdej rozmowie, że jedzie tam po złoto. Pan również?
Michał może być spokojny, o ile będzie zdrowy, że trener go zabierze jako kapitana do Tokio. Ja muszę jeszcze trochę powalczyć o wyjazd i będę walczył. To byłoby miłe zakończenie kariery reprezentacyjnej, bo w wieku 32 lat można jeszcze coś z siebie wykrzesać, a później młodszy już nie będę. Dla mnie każdy medal zdobyty w Tokio byłby ogromnym sukcesem, ale jeśli jedzie się na turniej, to wyłącznie po to, żeby go wygrać.
Mariusz Wlazły – student-siatkarz. Czytaj wywiad w Magazynie Koncept.