Goście z układu obok
Motyw obcej cywilizacji dosyć często pojawia się w kulturze. Spotkanie z przybyszami porusza naszą wyobraźnię na wielu płaszczyznach. Pierwszą myślą sporej części...
Do kin trafiła wielce wyczekiwana najnowsza odsłona przygód Jamesa Bonda. No time to die to także pożegnanie Daniela Craiga w roli agenta 007. Czy udane? Tu, jak to w przypadku takich produkcji bywa, zdania są mocno podzielone.
Niemal dwa lata po zapowiadanej premierze, z problemami natury technicznej, koronawirusem, aż w końcu zmianą reżysera. Ostatecznie to Cary Joji Fukunaga przedstawił nam swoją wizję. Stanął przed niezwykle odpowiedzialnym i niełatwym zadaniem. Trudno o bardziej rozpoznawalną i wzbudzającą tyle emocji markę. Fani od lat prześcigają się w kolejnych argumentach, dlaczego dany aktor był tym jedynym właściwym Bondem. Fakty są jednak takie, że od 15 lat to Daniel Craig był agentem 007 naszych czasów. Uratował świat po raz piąty i ostatni. Pokazał się przy tym ze zdecydowanie bardziej ludzkiej strony, do czego nie byliśmy zbytnio przyzwyczajeni.
Czy film mógł się podobać? Oczywiście, że tak. Jeśli rzeczywiście Craig był już zmęczony tą rolą i miał dość wcielania się w najsłynniejszego agenta, to nie było tego absolutnie widać. Nawet mniej wprawne oko jest w stanie dostrzec wiele nawiązań do poprzednich serii, co w przypadku miłośników przygód 007 może spowodować, że zrobi się na sercu cieplej. Do tego przepiękne zdjęcia i rewelacyjne sceny akcji. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie Ana de Armas, która wcieliła się w postać Palomy. Na angaż Any miał nalegać sam Craig i jak widać, wiedział, co robi. Można jedynie żałować, że poświęcono tej postaci tak mało miejsca, choć zwiastuny sugerowały inaczej. Naprawdę interesująco wypadła także Lashana Lynch, która umiejętnie „irytowała” widza swoją pewnością siebie i lojalnością względem zasad.
Bez względu na niektóre rozwiązania twórców, które mogły przypaść mniej lub bardziej do gustu, mamy wciąż do czynienia z interesującym kinem. Należy pamiętać, że otrzymaliśmy najdłuższego Bonda w historii, trwającego dokładnie 2 godziny i 47 minut. Sprawić, by widz śledził poczynania głównego bohatera z równie wielkim zainteresowaniem przez cały seans, to w przypadku tak długiej produkcji nie lada sztuka. I w tym miejscu pojawi się pierwszy minus. O ile początek jawił się z mocnym przytupem, pełnym akcji na miarę agenta do zadań specjalnych, o tyle z czasem robiło się jakby… spokojniej. Trzeci akt, który w mojej ocenie powinien wstrząsnąć nami najmocniej, kierował na zupełnie inne tory. Przeobrażenie Jamesa Bonda z amanta w „szpiega, który kochał” za bardzo nie doskwierało. Ukazało bohatera z nieznanej dotąd strony. Rozumiem jednak zawód wszystkich tych, którzy oczekiwali zobaczyć na ekranie łamacza kobiecych serc i maszynę do zabijania w jednym.
O wiele bardziej irytowały mnie błędy logiczne i prostolinijne rozwiązania, które miały pchnąć fabułę do przodu (tak, tak, wiem, w którym Bondzie ich nie było). Pozostający do tej pory w cieniu antagonista bez większego wysiłku pozbywa się niemal wszystkich członków niezwykle groźnej organizacji? Nie ma sprawy! Mając świadomość, że jestem na celowniku pałającego zemstą świra, gdzie powinienem się ukryć? W domu, w którym dawno temu już kiedyś próbował mnie zabić, no pewnie! Niektóre uproszczenia i nielogiczne sytuacje działały na nerwy. Myślę, że nie tylko mnie. Podobnie jak postaci, które wzbudzały nasze zainteresowanie, by za chwilę ot tak zginąć lub więcej się nie pojawić. Lyutsifer Safin w pewnym momencie zdobywa najlepszą z możliwych kartę przetargową w negocjacjach z agentem 007 tylko po to, by wypuścić ją po chwili bez żadnego logicznego uzasadnienia. Tego nie da się wytłumaczyć.
Największy problem mam właśnie z antagonistą. Z jednej strony jestem zachwycony, że wątki poznane w Spectre zaczęły zazębiać się w No time to die. Demony przeszłości zaczęły ścigać jednego z naszych bohaterów, przez co James Bond ponownie musiał wkroczyć do akcji. Sam Rami Malek jako Lyutsifer Safin był dla mnie jednak nie do końca wiarygodny. Jego motywacja do zniszczenia ludzkości była po prostu niezrozumiała i niezbyt przekonująca. O ile chęć dokonania zemsty po latach można jeszcze jakoś obronić, o tyle pozostałe, dalekosiężne plany, już nie bardzo. Sam aktor stworzył na swój sposób intrygującą, specyficzną kreację. Problem polega na tym, że nie wzbudzała ona we mnie ani strachu, ani żadnych innych emocji, które złoczyńca wzbudzać powinien.
I wreszcie finał. Zakończenia obawiałem się najbardziej. I should have known // I’d leave alone // Just goes to show // That the blood you bleed // Is just the blood you owe – jak to śpiewała Billie Eilish w przepięknym i przejmującym utworze promującym najnowszą produkcję. Nie ukrywam, że do tej pory nie przeszła mi złość po tym zakończeniu. Jedni twierdzą, że to jedyne słuszne rozwiązanie, inni, że było tu więcej „Przeminęło z wiatrem”. Spokojnie, nie zdradzę, jak zakończyła się ostatnia przygoda agenta 007. Napomknę jedynie, że na skutek pewnych wydarzeń ostatnia finałowa walka między Bondem a Safinem mogła zakończyć się tylko w jeden sposób. Podejrzewam, że finiszu domyśliło się wielu. Nie zgadzam się jednak z Jamesem Bondem pogodzonym ze swoim losem. Agentem, który po prostu się… poddał. Wolałbym, żeby zginął w heroicznej walce, ratując świat. Gdzie jest wielkie bum, ale nie ma innego wyjścia. Twórcy pozostawili nas z pewnym uczuciem niedosytu w tej nieco przeciągniętej, melodramatycznej mieszance.
Nie zrozumcie mnie źle, ostatni film z Danielem Craigiem jako agentem 007 mógł się naprawdę podobać. Nawet bardzo. Nie znaczy to jednak, że jest pozbawiony wad. Absolutnie nie jest to także najsłabsza produkcja z serii, jak wielu próbowałoby ją przedstawiać. Czerpie trochę z dawnych wzorców i poprzednich produkcji, dodając przy tym coś od siebie. Jest jak martini. Wstrząśnięte, lecz nie zmieszane.
Najlepsze piosenki z filmów o Jamesie Bondzie – czytaj Magazyn Koncept.