“Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem”
Legenda polskiej piłki nożnej - trener Jacek Gmoch opowiada o swojej historii. Co zakończyło jego karierę piłkarską? Jak stał...
Zbigniew Krzywański to żywa legenda polskiej muzyki rockowej. Gitarzysta i współautor wielu utworów Republiki podzielił się z nami wspomnieniami, a także opowiedział o najbliższych muzycznych planach. Z muzykiem rozmawiał Kamil Kijanka.
Kamil Kijanka: Czy jest Pan zadowolony z ostatniej trasy koncertowej?
Zbigniew Krzywański: Trudno nie być zadowolonym, gdy wokół słyszy się o wielu odwołanych koncertach i wydarzeniach artystycznych. Z wiadomych względów. Nam się udało, choć w okresie pandemicznym graniczyło to z cudem. Bardzo się z tego cieszę.
Jakie były okoliczności nagrania albumu Czarno-Białe Ślady?
Płyta jest zwieńczeniem całego projektu, który realizujemy od 2013 roku. Najpierw tworzyliśmy go wyłącznie z Jackiem Bończykiem, następnie dołączył do nas Kuba Nowak, z którym współpracuję od 2004 roku. Ten projekt nie mógł być studyjny. Jest to sytuacja typowo koncertowa. Dlatego postanowiliśmy wykorzystać zaproszenie od Kamila Wicika do zagrania koncertu w Radiu Gdańsk i wydać z tego płytę. Nie był to typowy koncert, bo odbył się bez publiczności. Powód – pandemia. Nie zamierzamy przygotowywać więcej piosenek Republiki po to, by je nagrać na kolejną płytę. Jest to eklektyczny, zamknięty projekt, który mamy w planach dalej eksploatować na koncertach.
A Czy ma Pan już jakieś plany na kolejną płytę?
Nowy projekt mamy już nawet częściowo nagrany i jest w trakcie finalizacji. Nie wiem, czy podawanie choćby orientacyjnej daty wydania nowego albumu będzie dobrym pomysłem. W 2017 roku, jeszcze pod szyldem Depresjoniści, wypuściliśmy piosenkę Na zachodzie bez zmian, która miała zapowiadać nowe wydawnictwo. Z różnych powodów płyty jeszcze nie ma. Ten utwór oczywiście znajdzie się także na tym albumie. Nie chciałbym niczego więc deklarować, ale bardzo byśmy chcieli, by płyta ukazała się jeszcze późną wiosną.
Wybiegając trochę dalej w przyszłość, w 2023 roku mamy dwie piękne rocznice w historii zespołu Republika. Czterdziestolecie debiutanckiego albumu Nowe sytuacje i trzydziestolecie płyty Siódma pieczęć. Czy możemy z tej okazji liczyć na coś specjalnego?
Nie chciałbym niczego obiecywać. Trudno mi w tej chwili cokolwiek konkretnego powiedzieć. Pewnie pojawią się limitowane wznowienia płyt na analogu. Jeśli chodzi o ewentualność koncertów z Leszkiem i Sławkiem, to na dziś nie sądzę, by do tego doszło. To jest już zamknięty rozdział. Co nie znaczy, że w jakiś inny sposób do tych rocznic nie nawiążemy. Obecnie skupiam się na tym, co jest tu i teraz, a nie na pielęgnowaniu historii.
A czy moglibyśmy przez chwilę o tej historii jednak porozmawiać? Kiedy w 1983 roku ukazały się Nowe Sytuacje, które okazały się wielkim sukcesem, nie było to dla Pana, jako młodego człowieka, zbyt duże wyzwanie?
Nie, to nigdy nie było zbyt duże wyzwanie. Nie ma czegoś takiego. Szczególnie w sztuce. Muzyka była mi bliska od zawsze. Nuty poznałem wcześniej niż litery. Wraz z pójściem do szkoły rozpoczęła się moja edukacja muzyczna. Od dzieciństwa żyłem muzyką. Mój rodzinny dom był bardzo muzyczny. Tata miał wiele płyt. Nie dziwne więc, że już w szkole podstawowej postanowiłem sobie, że będę zajmował się muzyką na poważnie i to będzie mój zawód. Koleżanki i koledzy nie do końca chcieli w to wierzyć, że chłopak z Drawska może osiągnąć coś więcej niż granie na weselach. Takie to były czasy. Dbałem o edukację i zawsze starałem się, by nie mieć w szkole żadnych problemów. Będąc w Toruniu na olimpiadzie chemicznej, bardzo mi się tu spodobało i właśnie w tym mieście postanowiłem studiować. Dostałem się na biologię, wiedziałem, że przeniosę się na stałe do Torunia. No i mogłem próbować zająć się muzyką. Mój kolega, także pochodzący z Drawska, dał mi znać, że zespół Res Publica przestał istnieć z powodu odejścia lidera, gitarzysty i wokalisty Wieśka Rucińskiego. Pozostali muzycy postanowili dalej grać i poszukują gitarzysty. Spytał mnie, czy nie chciałbym spróbować. Odpowiedziałem, że oczywiście tak. Miałem możliwość dołączenia do zespołu, który był już trochę znany, zagrał parę istotnych koncertów i był częścią ruchu tzw. muzyki młodej generacji. Bardzo chciałem, dobrze się przygotowałem i zostałem przyjęty. Zaczęły się próby, spotkania itd. Tak powstała Republika. Oczywiście zanim to wszystko nabrało odpowiednich kształtów, musiało minąć trochę czasu. To, że mniej więcej po roku pojawił się pierwszy sukces, nie było dla nikogo z nas szokujące. Muzyka od zawsze była dla nas wielką pasją. A to, że sukces pojawił się dość szybko? Może było to pewne zaskoczenie, że dość trudna muzyka została tak dobrze i licznie odebrana. Czuliśmy raczej satysfakcję, ale czy wyzwanie? Wyzwania należy podejmować, nawet te największe. Ważne, by robić to konsekwentnie i z pasją.
Jak wspomina Pan festiwale w Turku i Roskilde w 1984 roku?
Ruisrock to niezbyt duży festiwal. Był w tamtym czasie mniejszy od Jarocina. Festiwal jednak dość znany w samej Skandynawii. Fantastyczne miejsce, trochę wakacje. Mogliśmy poznać chociażby Ninę Hagen, byli także Ian Dury czy walijski zespół The Alarm. Finlandia to na tamte czasy dość egzotyczne dla nas miejsce. Nie było to wówczas zbyt powszechne, by pojawiały tam zespoły z krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Roskilde był wtedy największym europejskim festiwalem rockowym. W 1984 roku, kiedy tam graliśmy, było 70 000 uczestników. Rewelacyjne doświadczenie. Mogliśmy przekonać się o tym, jak wygląda pełen profesjonalizm i zawodowstwo. Nasz koncert został bardzo dobrze przyjęty. Duńczycy przychodzili po autografy, a wszystkie płyty, które ze sobą zabraliśmy, zostały sprzedane.
A jak doszło do wspólnego grania razem z J.J. Burnelem z zespołu The Stranglers?
To było mniej więcej dwa miesiące po rozpadzie Republiki. W 1986 roku odbywał się festiwal Poza Kontrolą. Grzegorz Brzozowicz, który był szefem i pomysłodawcą wydarzenia, zadzwonił do nas z pytaniem, czy nie mielibyśmy ochoty razem z nim zagrać. Wyraziliśmy chęć, przyjechaliśmy rano na próbę, spędziliśmy razem trochę czasu i zagraliśmy. Bardzo miłe wspomnienie, nie tylko dla nas. Z tego, co wiem, Jean-Jacques do dziś pamięta tamten festiwal i ciepło się o nim wypowiada, o naszym wspólnym graniu.
Wracając do wspomnianej wcześniej Siódmej pieczęci, jaki jest Pana stosunek do tego albumu? Przyznam, że mam do niego ogromną słabość.
Ktoś kiedyś powiedział, że jest to najpiękniejsza płyta zespołu Republika. Uwielbiam tę płytę. Ta płyta to powrót do młodości. Do naszej młodości. Do tego, co nas w muzyce ukształtowało, co królowało na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Kwintesencja muzyki rockowej. Dla mnie Siódma pieczęć to jedna wielka podróż sentymentalna do czasów, które ukształtowały nas muzycznie i nie tylko. Także jeśli chodzi o wrażliwość. Tworząc tę płytę, mogliśmy sobie sprawić jedną wielką przyjemność. Wiedzieliśmy, że nie musimy już nic nikomu udowadniać. Nagraliśmy taką płytę, jaka nam w duszy grała.
22 grudnia minęło 20 lat, odkąd odszedł Grzegorz Ciechowski. Podejrzewam, że jest już Pan zmęczony ciągłymi pytaniami o jego osobę. Niemniej, właśnie teraz, mając możliwość rozmowy z Panem, nie mogę nie zapytać o Pańskie wspomnienia.
Wszystko to zostało już po prostu powiedziane – w wywiadach czy książkach. Zamiast kolejny raz opowiadać o tym, w jaki sposób się poznaliśmy, jaki był, czy jak go wspominam, wolałbym, by ludzie patrzyli na Grzegorza przez pryzmat jego twórczości. Przede wszystkim jest chodzi o przekaz literacki – czy to w formie wierszy pisanych, czy śpiewanych. Forma śpiewana jest nawet lepsza, bardziej sugestywna. W końcu Grzegorz w ten sposób postanowił wydawać swoje wiersze. Poza plecami literatów. Namawiam do tego, by słuchacze obcowali z nim poprzez to, co po sobie zostawił.
Zespół SBB – poznaj historię innej legendy rocka.