“Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem”
Legenda polskiej piłki nożnej - trener Jacek Gmoch opowiada o swojej historii. Co zakończyło jego karierę piłkarską? Jak stał...
Kasia Kowalska to jedna z najpopularniejszych i najbardziej utytułowanych polskich piosenkarek i kompozytorek ostatnich lat. Pierwszego Fryderyka zdobyła już na początku swojej kariery w 1994 roku, wraz z wydaniem debiutanckiej płyty „Gemini”. 25-lecie działalności artystycznej uczciła w wyjątkowy sposób – w 2019 roku ukazał się album „MTV Unplugged”, który jest zapisem koncertu ze starannie wyselekcjonowanymi utworami w zupełnie nowych, wyjątkowych aranżacjach. W wywiadzie wokalistka opowiedziała nam właśnie o tej płycie, współpracy z nieodżałowanym Grzegorzem Ciechowskim i planach na najbliższy czas. Z artystką rozmawiał Kamil Kijanka.
Kamil Kijanka: Zapytam najpierw o zdrowie. Czy wszystko w porządku?
Kasia Kowalska: Niestety, koniec poprzedniego i początek następnego roku nie był dla mnie i zespołu zbyt szczęśliwy pod tym względem. Ja przeleżałam w łóżku jakieś dwa tygodnie. Dbam o siebie, noszę ciepłe ubrania, gdy wymaga tego pogoda, więc to musiał być po prostu jakiś potworny wirus. Szef muzyczny mojego zespołu choruje już miesiąc. Niestety, grypa naprawdę szaleje. Cieszę się jednak, że to już jest za mną. Czego więc życzyć sobie i czytelnikom? Przede wszystkim zdrowia. Bez niego nic nie jesteśmy w stanie zrobić.
Obserwując dzisiejszy koncert, można wysnuć wniosek, że lubi Pani stand-upy…
Tak, to prawda (śmiech). Od jakiegoś czasu polubiłam stand-upy. Jest w nich sporo prawdy. Oczywiście, są dla mnie momentami zbyt wulgarne. Pojawia się tam jednak zbyt dużo przekleństw. Pomimo tego, uważam, że jest wielu rewelacyjnych stand-uperów. Chociażby, w końcu rozmawiamy w Łodzi, przytoczony dziś podczas koncertu, Rafał Pacześ. Całkiem niedawno miałam okazję go poznać. Naprawdę chciałam zobaczyć jaką osobą jest człowiek, który wyprzedaje ze swoimi występami największe hale w Polsce. To jest niesamowite. Szanuję go za dystans i że jest czasem brutalnie szczery. Myślę jednak, że to jest niekiedy potrzebne. W tej naszej czasem zakłamanej, szarej i dwulicowej rzeczywistości trzeba mieć taki wentyl. Dobrze, że takie osoby są wśród nas i nazywają pewne rzeczy po imieniu.
Pani także potrafi w sposób żartobliwy komunikować się z publicznością. Ludzie to naprawdę doceniają.
Dziękuję, choć Broń Boże, nie inspirowałam się stand-uperami w tym kontekście. Nie mam aż takiej lekkości wypowiadania myśli w sposób dowcipny. Są oczywiście różne dni. Raz czuję się gorzej, raz lepiej. Muzyka i śpiew to jest oczywiście moja praca. Staramy się zawsze wykonywać ją jak najlepiej. Kiedy jednak zdarza się koncert, podczas którego na przykład gorzej się czuję, nie zamierzam na siłę udawać, że wszystko jest w porządku. Uważam jednak, że będąc uczciwym wobec siebie i innych, niczego nie udając, ludzie po prostu to bardziej doceniają. Tę szczerość na scenie, między piosenkami. Nie mówię tu o samych utworach, bo w nich od samego początku, odkąd zaczęłam tworzyć, zawsze starałam się być wiarygodna. Chodzi o sam kontakt z ludźmi ze sceny. Dopiero od kilku lat zaczęłam więcej odzywać się do publiczności. Dawniej po prostu bardzo się wstydziłam i krępowało mnie to. Z wiekiem ta bariera zaczęła zanikać. Fajne jest to, że ludzie pozytywnie na tę interakcję reagują.
Podczas koncertu w Teatrze Muzycznym w Łodzi mogliśmy usłyszeć wiele znanych piosenek, takich jak „Pieprz i sól”, „Prowadź mnie”, „Antidotum”, czy „Domek z kart”. Dość nieoczekiwanie, ku wielkiej radości publiki, pojawił się również utwór zatytułowany „Jak rzecz”…
Prawdę mówiąc, nie mieliśmy go w planach na ten koncert. To, że zaśpiewałam „Jak rzecz” zdarzyło się dość przypadkowo. Naprawdę, był to zupełny spontan. Podczas próby jeden z gitarzystów zaczął po prostu grać tę melodię. Chłopcy zareagowali na to bardzo pozytywnie. W zasadzie nigdy wcześniej nie graliśmy tej piosenki w wersji akustycznej. Nigdy jakoś nie postrzegałam tego utworu w tej aranżacji. Gramy go zawsze na koncertach elektrycznych. Z ciekawości wykonaliśmy ten numer w takiej formie i uznaliśmy, że brzmi całkiem nieźle. Założyliśmy, że jeśli będzie odpowiedni nastrój, to go zagramy. A, że nastrój był wyśmienity, zdecydowaliśmy się na to. Okazało się, że był to dobry wybór.
Na płycie „MTV Unplugged” go jednak zabrakło. Jaki był klucz przy wyborze utworów na ten album?
To jest dość trudne pytanie. Przede wszystkim należy pamiętać, że jest tam określony limit czasu. Nie mogło się na nim znaleźć za dużo utworów. Ciężko było wybrać utwory, które wszystkich zadowolą. Z prostej przyczyny. Nie dałoby rady wszystkiego pomieścić. Należało jeszcze pamiętać o zaproszonych gościach. Nie chciałam doprowadzić do sytuacji, w której byliby „zmuszeni” do zaśpiewania moich piosenek. Wolałam zaśpiewać ich utwory lub jakieś inne. To też spowodowało, że tego czasu na materiał do wykorzystania pozostało po prostu mniej. Wybraliśmy też to, co nam się gra dobrze na scenie. Była pewna selekcja. Wiedzieliśmy, że powinny to być w głównej mierze single. Piosenki, które są popularne, a nie te mniej znane szerszej publiczności. Ostateczna setlista powstała po konsultacjach z managementem. W ten oto sposób powstał „MTV Unplugged”.
Kontynuując wątek znanych piosenek właśnie, czy spodziewała się Pani od razu, że „Antidotum” może stać się takim przebojem?
Absolutnie tak. Pamiętam ten moment. To się po prostu wie. Kiedy słyszysz coś i od razu masz w głowie jedno wielkie „wow”. Czułam to już wtedy, gdy przyszedł do mnie świetny gitarzysta, Michał Grymuza z demo. Brzmiało już prawie tak samo, jak na płycie, tylko bez wokalu. To było bardzo innowacyjne, świetnie wymyślone, z ambitnym gitarowym graniem. Michał pokazał tutaj wyjątkowego pazura, bo do tamtej pory nie znałam go od tej strony, pełnej rock’n’rollowego grania. I właśnie od tego utworu zaczęliśmy tworzyć materiał na płytę. Dopiero później pojawiły się inne, bardzo „radiowe” piosenki, takie jak chociażby „Pieprz i sól”.
Popularność przyniosły Pani już utwory, które znalazły się na debiutanckiej płycie „Gemini”. Trudno uwierzyć, że w przyszłym roku minie 30 lat od jej powstania.
To prawda, naprawdę ciężko w to uwierzyć. Pozostało jeszcze trochę czasu do tej okrągłej rocznicy, ale jestem przekonana, że wymyślimy coś specjalnego z tej okazji. Na pewno zaprosimy do wspólnego grania w miarę możliwości wszystkie osoby, które były zaangażowane w powstanie tej płyty. Jeśli rozmawiamy już o „Gemini”, to muszę podkreślić, jak bardzo brakuje nam wszystkim Grześka Ciechowskiego (był producentem tego albumu – przyp.red.). Na pewno cieszyłby się, że płyta odniosła aż taki sukces, że mimo upływu czasu, ludzie nadal chcą jej słuchać i kupują ją w sklepach i streamingu, o którym wtedy jeszcze nikt nie myślał. On miał ogromny wpływ na to, które utwory znalazły się ostatecznie na tej płycie. Zrobił duży przesiew, bo nagrałam wtedy ponad trzydzieści piosenek w ramach przygotowań do pierwszego albumu. Grzesiek dostrzegał w których piosenkach drzemie potencjał. Podpowiadał, co należy zrobić, by brzmiały jeszcze lepiej. Nie chciał słyszeć nawet o tym, że nie chcę pisać swoich własnych tekstów. Uważał, że to jest w zasadzie priorytet dla każdego artysty. Mocno zachęcał mnie do pisania, mówienia o sobie i własnych doświadczeniach. Jestem mu za to wdzięczna. Pozostaje ogromny smutek, że takich ludzi jak on już nie ma. Jest to ogromnie niesprawiedliwe, że odszedł zbyt szybko.
Czy jako początkująca piosenkarka odczuwała Pani stres wynikający ze współpracy z taką osobistością jak Grzegorz Ciechowski?
Człowiek jak jest młody, to… jest głupi. Wydaje mu się, że wszystko wie najlepiej. Ma to swoje plusy i minusy. Paradoksalnie, gdybym dopiero teraz miała zacząć współpracę z Grześkiem, byłoby mi o wiele trudniej. Na pewno trudniej byłoby mi się otworzyć, bo mam zdecydowanie większą świadomość jego wiedzy i umiejętności. Wtedy byłam zbyt pewna siebie, krnąbrna i nie zdawałam sobie sprawy z wagi tej współpracy. Taka chyba jest jednak domena młodości.
Przeinaczę nieco słowa Pani piosenki i zamiast zapytać „co przyniesie nowy dzień”, chciałbym wiedzieć, co przyniesie rok 2023 dla fanów twórczości Kasi Kowalskiej?
Miejmy nadzieję – kolejną płytę. Takie są plany. Od pewnego czasu pracuję nad nowym materiałem. Wymarzyłam sobie, że uda mi się ją wydać na swoje pięćdziesiąte urodziny. Myślę, że byłby to najlepszy prezent dla mnie i dla słuchaczy. Głęboko wierzę w to, że uda mi się ten cel zrealizować.