W pułapce dwójmyślenia
Czy to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest? 🗣 Czy nie zagubiliśmy się w wygodnym światku gotowych poglądów...
Na czym polega mój problem? Otóż na tym, że nie widzę potrzeby zajmowania stanowiska w każdej absolutnie sprawie. I staram się nie wypowiadać na tematy, o których nie mam pojęcia. A że jest ich całkiem sporo, to często nic nie mówię.
Mam świadomość, że w związku z tym uchodzę za dziwaka, czy też może raczej – nie popadajmy w zbytnią delikatność – wariata. Kiedy okazuje się, że cały naród składa się ze specjalistów na temat (to tylko lista z kilku ostatnich lat) skoków narciarskich, korników, ocieplenia klimatu, formy Krzysztofa Piątka, myśliwców F-35, sensowności odstrzeliwania dzików, modeli wymiaru sprawiedliwości występujących w różnych państwach europejskich czy różnic między zwykłą grypą, SARS oraz koronawirusem, ja często nie mam nic do powiedzenia. Przynajmniej nic sensownego. Więc milczę.
Często nie mam nic do powiedzenia. Przynajmniej nic sensownego. Więc milczę. Taka postawa jest absolutnie nie do przyjęcia dla mojej żony. Ona – podobnie jak 95 procent rodaków – potrafi na poczekaniu zbudować jakąś teorię, a potem bronić jej do upadłego.
Taka postawa jest absolutnie nie do przyjęcia dla mojej żony. Ona w swym umiłowaniu spierania się o rzeczy, na których się nie zna, jest po prostu arcypolska (nic dziwnego, chwackie geny z mazowieckiej wsi). I to niby ja jestem publicystą. Ona – podobnie jak 95 procent rodaków – potrafi na poczekaniu zbudować jakąś teorię, a potem bronić jej do upadłego. Potrafi też natychmiast sformułować tezę kontrującą to, co ogłosił ktoś inny. I też zawzięcie walczy w jej obronie.
Nie przeszkadza mi to. Lubię tę jej cechę. Uwielbiam zwłaszcza, jak toczy zaciętą dyskusję z jakimś naszym znajomym i oboje nie mają pojęcia o materii, o której rozmawiają. To dla mnie wręcz metaforyczny obraz współczesnej Polski, dlatego zawsze przyglądam mu się z podwójną czułością: do żony i ojczyzny.
Ale – jak wspomniałem – ona nie znosi mojej wstrzemięźliwości w wydawaniu sądów. I gdy zasłaniam się niewiedzą, domaga się, bym zajął jakieś stanowisko. Wygląda to mniej więcej tak: – Jak sądzisz, ten sklep w soboty jest czynny do 20 czy 21? – ona pyta. – Nie mam zielonego pojęcia – odpowiadam. – No ale coś musisz myśleć – napiera ona. – Nic nie myślę, po prostu nie wiem, nie chcę zgadywać – wywijam się. – Moim zdaniem do 20, bo… (tu następuje rozbudowana argumentacja). – Możliwe – odpowiadam zdawkowo. – Naprawdę, nie masz w tej sprawie żadnego zdania?! – ona dociska. No i zaczynamy się kłócić, bo jej zdaniem zdanie trzeba mieć.
Utrudnia to też moje relacje z synem, który się wścieka dla odmiany, kiedy jestem czegoś pewien. Uparcie powtarzałem mu bowiem przez lata, że jak w jakiejś sprawie nie mam stuprocentownej pewności, to nie zabieram głosu. Ale kiedy mam, to zabieram. No i zazwyczaj zdarza się tak, że jak – rzadko, bo rzadko – ale w jakiejś kwestii twardo obstaję przy swoim, to me dziecię oczywiście jest na mur beton pewne, że nie mam racji. Ja się upieram, on się upiera, aż w końcu on dostaje szału, a ja go uspokajam. Co prowadzi do jeszcze większej awantury. Bo spotkaliście kiedyś człowieka, który przestaje się irytować, kiedy mu mówimy, żeby się uspokoił? Ja nie, ale – mówiąc między nami – bawi mnie, jak dym wylatuje mu uszami. Więc go uspokajam.
Tak się zastanawiam, czy może jednak nie zacząć mieć poglądu w każdej sprawie? Bo przecież wszyscy Polacy mają i się kłócą, a ja kłócę się, nie mając. Mając, czułbym się przynajmniej mniej wyobcowany.