“Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem”
Legenda polskiej piłki nożnej - trener Jacek Gmoch opowiada o swojej historii. Co zakończyło jego karierę piłkarską? Jak stał...
Z Pawłem Zbroszczykiem rozmawia Kamil Kijanka.
Paweł Zbroszczyk przez wiele lat pracował w dużych korporacjach w branży IT. Dziś jest pisarzem fantasy. Niedawno zadebiutował ze swoją powieścią „Dar Anomalii”. Pierwsza książka w jego dorobku cieszy się dobrymi opiniami i już wiemy, że doczeka się kontynuacji. Druga część cyklu zaplanowana jest na 14 marca bieżącego roku. Autor opowiedział nam o swoim debiucie, niesamowitej, samotnej podróży po Afryce i okolicznościach, które skłoniły go do przerwania kariery, by realizować marzenia o byciu pisarzem.
Kamil Kijanka: Czy jest Pan zaskoczony tak udanym debiutem?
Paweł Zbroszczyk: Ogromnie! Dlatego, że wiem jak trudny i często brutalny jest to rynek. Debiutantom z pewnością nie jest łatwo. Jestem więc ogromnie szczęśliwy, że moja pierwsza książka została tak dobrze przyjęta. Przez pół roku od premiery musiała mieć trzy duże dodruki, a w dniu, w którym rozmawiamy, w wydawnictwie zostały zaledwie cztery sztuki. To jest dla mnie kompletne zaskoczenie.
Potwierdza Pan, że na realizację marzeń nie jest za późno.
Można tak powiedzieć. Kompletnie zmieniłem swoje życie. Ponad 20 lat byłem managerem IT. Pracowałem w bardzo dużych korporacjach, pnąc się po ścieżce kariery. W pewnym momencie doszedłem jednak do wniosku, że nie o to w tym życiu chodzi. Najważniejsze, by przeżyć je po swojemu. Żyć nie tylko dla innych, ale i dla siebie. Zadałem sobie proste pytanie – co chciałbym po sobie zostawić? Moim największym marzeniem z dzieciństwa było napisanie i wydanie książki. Tak też się stało. Poznałem wielu pisarzy na targach, którzy przyjęli mnie z otwartymi ramionami i bardzo się z tego cieszę.
Co skłoniło Pana do tak dużych zmian?
Pewnego dnia po prostu zdałem sobie sprawę, że… nic nie czuję. Myślę, że jest to takie znamienne uczucie, które dopada wielu z nas, ale nie każdy potrafi się do tego przyznać. Każdy dzień wydaje się podobny. Czas ucieka nieubłaganie, wręcz przecieka przez palce, a kartki z kalendarza wypadają wolniej tylko podczas dwutygodniowego urlopu. Natomiast nie czujemy, że robimy coś pożytecznego. Ja też miałem taki okres w życiu. Postanowiłem więc udać się w podróż. Wymyśliłem, że wyjadę do Afryki – w miejsca, gdzie dawno nie było białych ludzi. Padło na okolice Gwinei Bissau. To, co tam zobaczyłem, mocno mną wstrząsnęło. Przekonałem się na własne oczy, że ludzie są tam szczęśliwsi ode mnie, choć nie mają kompletnie nic. Nawet trochę im tego zazdrościłem. Wielkie poruszenie wśród dzieci wywołało zwykłe pudełko po Tik-Takach. Tylko dlatego, że pstrykało przy otwieraniu i zamykaniu. Pomyślałem sobie wtedy, jak niewiele brakuje do szczęścia, podczas gdy my jesteśmy przyzwyczajeni do gromadzenia tak wielu niepotrzebnych rzeczy. To właśnie tam zacząłem pierwszy raz pisać coś na poważnie. Był to pamiętnik. Podczas tej podróży doszedłem do wielu ważnych wniosków. Poczułem także szczęście, fascynację i…strach.
Czyli były jakieś stresujące przygody?
Pierwszym takim zdarzeniem był sztorm, gdy płynąłem na jedną z wysp. Wtedy też zdałem sobie sprawę z realnego niebezpieczeństwa. To była niewielka łódź. Bez radia. Pamiętam, że złamała się wówczas chorągiewka sygnalizacyjna i widziałem strach w oczach ludzi, którzy prowadzili tę łódź. Fale były gigantyczne. Miałem chwile zwątpienia. Na szczęście, jakimś cudem, udało nam się dotrzeć do celu. Drugie niebezpieczeństwo wiązało się z przebywaniem wśród niektórych afrykańskich plemion. Oni rozmawiają głównie po kreolsku i porozumiewaliśmy się wyłącznie gestami. Często szczerzyli do mnie zęby, co jest oznaką agresji i złych zamiarów. Szczególnie, gdy przebywałem ich zdaniem zbyt blisko miejscowych kobiet. Na szczęście nie doszło do żadnych rękoczynów, ale cały czas czułem się niepewnie. Bali się telefonu, błysku flesza. Obawiałem się także kradzieży. Jedyne, co jednak mi zginęło podczas całej podróży, to leki na malarię.
Porozmawiajmy o debiutanckiej książce. Na końcu pierwszego tomu możemy dowiedzieć się, że pomysł na nią kiełkował w Panu od najmłodszych lat.
Zgadza się. To także pokazuje, jak to pragnienie pisania było we mnie głęboko ukryte. Już nawet moja nauczycielka w podstawówce przepowiadała mi, że będę pisarzem. Wtedy ją wyśmiałem. Nie wierzyłem w to. Okazało się dopiero po 40 latach, że miała rację. Faktem jest, że główne sceny tej powieści narysowałem w zeszycie, mając 11 lat. Do dziś mam zresztą te rysunki. Wszyscy mamy jakieś szufladki w głowie, które trzeba co jakiś czas otwierać. Może się bowiem okazać, że kryje się w nas jakiś talent, z którego nie zdajemy sobie nawet sprawy. „Daru Anomalii” może nie miałem wtedy w całości w głowie, ale główny zarys bohaterów oraz koncept, aby rozwój magiczny powodował kalectwo, wymyśliłem dawno temu.
Bren czy Leba – która z tych postaci jest ważniejsza?
Mam w głowie taką myśl, że w każdym z nas jest „druga postać”. Alter ego, które nam podpowiada, co powinniśmy zrobić. Tak też traktuję Lebę. Z Brenem mam też chyba o wiele więcej wspólnego i łatwiej jest mi się z nim utożsamić. Nie jest jednak postacią łatwą do jednoznacznej oceny. Nie jest czarno-biały. Dużo trudniej opisywało mi się Parkan i świat Leby. Miałem duże obawy, czy tak nowy, zupełnie inny świat przypadnie do gustu ludziom wychowanym na dziełach Tolkiena czy George’a R.R. Martina. Okazało się, że strach był niepotrzebny. Mogę także zdradzić, że w drugiej części będzie trochę więcej Leby i świata Parkan. Główną postacią jest jednak Bren.
Okładka jest trochę myląca w stosunku do fabuły. Z czego wynikał ten wybór?
Chciałem postąpić nieco inaczej niż rynek. Uważam, że większość ludzi kopiuje trendy. Zrobiłem więc coś innego. Postanowiłem, że na okładce pojawi się antagonista. Może po to, by zrobić psikusa czytelnikowi lub go zaciekawić. Dodam, że jej twórcą jest wybitny ilustrator Steve Stone. Człowiek, który ilustruje dzieła Stephena Kinga, Stevena Eriksona, czy Arthura C. Clarke’a. Mistrz świata okładek. Zgodził się na tę współpracę, ponieważ spodobała mu się moja wizja książki. To dla mnie także duże wyróżnienie.
Co Pana inspiruje i pomaga w procesie twórczym?
Nie czytam fantastyki, żeby się nie wzorować. Sięgam za to po klasyki, żeby wzbogacać swój warsztat. Ogromnie inspiruje mnie malarstwo. W pewnej holenderskiej galerii jeden z obrazów tak mocno zwrócił moją uwagę, że wpatrywałem się w niego chyba przez dwie godziny. To dzięki niemu wpadłem na pomysł opisania podniebnego więzienia, które znalazło się w pierwszym tomie. Gdybym nie zobaczył tego obrazu, pewnie bym na to nie wpadł. Widzę sceny, które kończą się potem splotem liter. Sceny wywodzą się nie tylko z różnych obrazów, ale i scenerii z życia codziennego. Przy łóżku mam także zeszyt, w którym zapisuję różne rzeczy zapamiętane po przebudzeniu. To także pomaga mi w tworzeniu nowych historii.
Co poradziłby Pan studentom, którzy także marzą o wydaniu książki?
Piszcie codziennie. To niby nic odkrywczego, ale wiele osób czeka na wenę, zamiast ćwiczyć warsztat. Każdy znak postawiony na klawiaturze to jeden krok dalej. Warto pisać cokolwiek. Może to być opowiadanie lub pamiętnik. Ważne, aby robić to regularnie. W ten sposób można się także przekonać, czy jest to nasza pasja, czy też krótkotrwała fascynacja. Po drugie – nie czekajcie na wenę. Uwierzcie mi, że pomysł może pojawić się w każdej chwili. Najgorzej jednak, gdy wpadnie wam do głowy coś fantastycznego, a nie będziecie w stanie tego dobrze opisać. Dlatego tak ważny jest warsztat. Załóżcie konta na różnych forach i publikujcie swoje teksty. Zobaczycie reakcje, ale i zaczniecie radzić sobie z negatywnymi opiniami. Bierzcie również udział w konkursach. Za pierwszym razem się nie uda, ale za kolejnym już tak. Uwierzcie mi, że jeśli coś napiszecie, znajdzie się przynajmniej jedna osoba, którą to zainteresuje. A to już jest i tak o wiele lepsze, niż zamykać swoje teksty w szufladzie.