Jak nakarmić wilka i mieć owce w całości?
O dylemacie mieszkaniowym, spekulacji i jej wpływie społecznym. Temat nieruchomości pobudza zmysły opinii publicznej już kolejne miesiące, rodząc przy tym skrajne...
Jedną ze scen otwierających „Wilka z Wall Street”, film do którego obejrzenia już nikogo nie trzeba namawiać jest ta, gdy początkującego maklera, bohatera granego przez Leonardo di Caprio starszy, doświadczony kolega z sukcesami bierze na lunch. Upijając się, jak co dzień, tłumaczy żółtodziobowi, że on, ani jego koledzy nie mają pojęcia o rzeczywistych procesach rynkowych, kursy akcji są nieprzewidywalne, a dobro klienta mają w nosie. Cyniczni narkomani i seksoholicy, szastający pieniędzmi niczym arabscy książęta albo gwiazdy rocka, podchodzący do swoich klientów z etyką ordynarnego złodzieja, w dodatku za grosz nie mający pojęcia o rzeczywistej ekonomii. Czy rzeczywiście tak wygląda świat maklerski. Zapytaliśmy zawodowca. – Są i wśród nas faceci, którzy rozbijają się luksusowymi samochodami, cumują jachty w Monte Carlo i szaleją po narkotykach. Jednak to wyjątki – uważa jeden z czołowych finansistów warszawskiej giełdy.
– Hollywood rządzi się swoimi prawami, amerykański rynek finansowy także. Zdziwię pana: moim kilkuletnim samochodem odwożę dzieciaki do szkoły. Koks? W domu mam piec gazowy.
Ma pan w swoim ferrari specjalny schowek na koks? – Że co?! No wie pan, jak w amerykańskim filmie.. – Że niby każdy makler czy finansista z pierwszej ligi to gość godny scenariusza filmowego? Chyba jest pan po seansie „Wilka z Wall Street”… Owszem. Pan jest jednym z najzdolniejszych finansistów żyjących z giełdy, a więc wilkiem, rekinem, krezusem. A przy okazji szwarccharakterem, prawda? – Hollywood rządzi się swoimi prawami, amerykański rynek finansowy także. Zdziwię pana: moim kilkuletnim samochodem odwożę dzieciaki do szkoły. Koks? W domu mam piec gazowy. Żadnych jachtów, call girls, dzikich imprez, wolnej amerykanki? Przecież jest pan milionerem. – Jestem milionerem dlatego, że dobrze zarządzam swoim majątkiem, jak i majątkami moich klientów. Dobre zarządzanie to m.in. wyważanie ryzyka, dyscyplina, ciągłe pogłębianie wiedzy. Naćpany chciwus z lalą u boku to byłaby gwiazda jednego sezonu. Chciwość a la polonaise nie jest dobra, tu prawo Gordona Gekko nie sięga? – Chciwość jest jednym z motorów, także na warszawskiej giełdzie. Znam zarządzających funduszami i maklerów, którzy dostają za wyniki gigantyczne bonusy, liczone w milionach złotych rocznie. Tacy potrafią walczyć o wynik jak lwy. Po trupach. A potem te lwy wsiadają do szarych trabantów i jadą do swych potulnych żon na kolację przy świecach. – A dzieci?! (śmiech). Macie już jakiś świętych albo chociaż błogosławionych? – Naszym patronem jest syn Pepina Krótkiego, więc bierzemy tę kwestię wyjątkowo na poważnie (śmiech). Pepin Dłuższy? – Dobre nawet, powiem kolegom! A serio: Karol Wielki, władca co to nie gardził okrucieństwem, a kobiety kochał jak wino. Miał jakieś dwadzieścioro dzieci z kilkunastoma żonami, kochankami i konkubinami. A wiadomo, jaki patron… …takie owieczki. – Są wśród nas faceci, którzy rozbijają się luksusowymi samochodami, cumują jachty w Monte Carlo i szaleją po narkotykach. Ja tylko mogę się przyznać do okazjonalnego pijaństwa, bo wiadomo, po dobrym kwartale jest co i za co świętować. A w pracy? Gdy już wytrzeźwiejecie? A może nie trzeźwiejecie? – Zgoda, w każdym z nas jest natura, namiastka wilka z Wall Street. Historia namiętności i biznesowych niejasności wokół byłego prezesa warszawskiej giełdy to jakiś papierek lakmusowy, przykład zepsucia, ale i realiów w tej branży. Pamiętajmy, że tu się pośredniczy w sprzedaży nieraz wielkich przedsiębiorstw. To nie sprzedawanie lodówek w Media Markcie. Do maklerki czy funduszy trafiają najlepsi, najambitniejsi, którzy widzieli „Wall Street” Stone’a i zobaczą „Wilka” Scorsese. Zobaczą i wzruszą ramionami. Bo skoro w świątyni maklerów tak wałkują, to w małej Polsce małe kombinacje są OK. A są ok? – Nie będę bawił się w moralistę. Występują takie przypadki jak np. ustawianie tzw. „spółdzielni” z innymi kolegami z innych biur maklerskich czy funduszy i wspólne granie na spadki bądź wzrosty. Do tego wciskanie klientom szmelcu, papierów, które lada miesiąc trafią do syndyka. Wreszcie wykorzystywanie informacji poufnych ze spółek do prowadzenia własnych gier na giełdzie. Za to można trafić do paki? – Można, sam Gekko odsiedział swoje, ale w sequelu „Wall Street” wrócił do śmietanki finansjery jak po swoje. Komisja Nadzoru Finansowego (KNF) nie jest dla nieuczciwych wystarczającym straszakiem? – Zawsze znajdą się ludzie pokroju szefów niesławnego Art-B, artystów biznesu. Przecież wystarczy założyć spółkę na Cyprze, na miejscowego słupa i przez nią rozgrywać swoje giełdowe partie. I nadzór za Chiny Ludowe nie dojdzie, kto za Cyprem stoi. A Cypr to żaden raj podatkowy, to członek Unii Europejskiej. Zresztą KNF to instytucja niegotowa na ciągły nadzór nad rynkiem, za mało jest tam ludzi, za dużo wewnętrznych procedur. To jest trochę taki ochroniarz, który reaguje gdy w centrum powiadamiania włącza się alarm, że do domu się włamali. Przyjeżdża taki po kwadransie i drapie się w głowę, bo już wszystkie cenne klejnoty wyniesione w pole. A jak się ktoś z naszych, tfu – waszych – zamachnie na bursztynową komnatę? – Nikt się nie zamachnie. Świat polskiej finansjery to pchełka w kontekście rekinów z Wall Street. Szczerze: Gordon Gekko czy wilk Jordan Belfort nie mogli urodzić się w Polsce. Rozmawiał: Witold Skrzat fot. filmweb.pl