W pułapce dwójmyślenia
Czy to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest? 🗣 Czy nie zagubiliśmy się w wygodnym światku gotowych poglądów...
Witold Kieżun to człowiek z krwi i kości, przerastający bohaterów „Czasu Honoru”. Wielki polski bohater narodowy, jeden z najwybitniejszych polskich naukowców, przenikliwy intelektualista. Za swoją odwagę, uczciwość i dociekliwość płacił wysoką cenę, także w naszych czasach. Piętnasty dzień Powstania Warszawskiego. Oddział specjalny Armii Krajowej po cichu przedostaje się na teren browaru na Woli, bronionego przez elitarną dywizję SS Hermann Goering. Jednym z żołnierzy AK jest Teofil. To jedynak wychowywany po śmierci ojca przez matkę, która jest dla niego miłością i autorytetem absolutnym. Dziś niepokoi się o jej los, bo w Powstaniu stracili kontakt. Nagle przed lufą pojawia się przeciągający się esesman. Teofil ciągnie za spust, trafiony Niemiec wyrzuca ręce do góry i krzyczy przed śmiercią „Mutter” – „Mamo!”. Po akcji ostatnie słowa Niemca nie dają młodemu Polakowi spokoju. Rusza do księdza i się spowiada. Przecież tamten też miał matkę i ona straciła syna. – Bóg przebaczy – odpowiada ksiądz i tłumaczy, że Niemiec zginął w ramach walki dobra ze złem. Tym razem dobro zwyciężyło.
Na przełomie lat 80. i 90. inwestorzy zachodni w Afryce zaczęli chwalić Polskę – „tu zaczyna się rozmowę od 100 tys. dolarów łapówki, a w Polsce od 20 tys”. Kieżun zaczął alarmować Warszawę, oszołomioną złotymi receptami ekonomisty z USA profesora Jeffreya Sachsa i zafascynowaną napływem zagranicznych towarów i inwestycji
Ta historia została opisana w krótkim tomie opowiadań „Niezapomniane twarze”. Wydarzyła się naprawdę. Teofil to autor tomu – Witold Kieżun, dziś sędziwy profesor mieszkający na warszawskiej Ochocie, bohater orderu Virtuti Militari, były doradca rządu kanadyjskiego i ważny ekspert ONZ w Afryce. Postać przez wiele ostatnich lat przemilczana, także przez środowisko polskich naukowców, za sprawą swojego największego grzechu – Kieżun za często miał rację i była to racja niewygodna. Walka i ciężka praca Co pewien czas w polskich mediach pojawiają się rozważania na temat modeli patriotyzmu. Wynika z nich często, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju dwóch jego rodzajów, sobie przeciwstawnych i oczywiście reprezentowanych przez innych ludzi. Jest oto jeden patriotyzm czasu wojny, dziś archaiczny, nieaktualny, w warunkach pokoju przyjmujący formę, wedle określenia reżysera Kazimierza Kutza, „patriotyzmu budy jarmarcznej”. Jest też drugi patriotyzm, należyty, pochwalany, pokojowy; to ten „nieafiszujący się”, a zredukowany do segregowania śmieci, odprowadzania podatków i uczestniczenia w życiu lokalnym, o ile nie przybiera form pierwszego patriotyzmu. Życiorys Witolda Kieżuna pokazuje, że miłość do ojczyzny jest jedna, a bohaterstwo w czasie walki wprost powinno przekładać się na ciężką pracę w czasie pokoju. Z Virtuti Militari do ubeckiej katowni Kieżun to bohater niemalowany. Wilnianin, który jako dziecko przeniósł się do Warszawy. W dorosłość wchodził już podczas niemieckiej okupacji. Bardzo szybko związał się z ruchem oporu i legendarnym pułkiem Baszta, jego wojennymi losami można by obdzielić kilku bohaterów „Czasu Honoru”. Dopóki nie wybuchło Powstanie, brał już udział w wielu akcjach, podczas jednej z nich przestrzelono mu dłoń, przechowywał podziemny arsenał. Jak wspominał, nigdy nie ruszał się bez pistoletu i granatu dymnego. W Powstaniu walczył w oddziale do zadań specjalnych Harnaś. Wziął do niewoli 14 Niemców. Jeszcze w sierpniu otrzymał krzyż walecznych, a na tydzień przed upadkiem Powstania został osobiście odznaczony przez generała Bora-Komorowskiego orderem Virtuti Militari. Ten order z kolei zawiódł go do słynnej katowni NKWD na Montelupich w Krakowie, a stamtąd do straszliwego sowieckiego obozu śmierci na pustyni Kara-Kum w Turkmenistanie. Większość jego więźniów zmarła, a Kieżun, człowiek potężnego wzrostu, siły i zdrowia, znalazł się w stanie tak ciężkim, że stwierdzono zgon. Jak się okazało, Bóg darował mu drugie życie. Po stalinowskich katowniach Kieżun studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zaprzyjaźnił się ze Zbigniewem Herbertem. Jednak jego prawdziwym intelektualnym ojcem był profesor Tadeusz Kotarbiński, współtwórca prakseologii – teorii sprawnego działania. Ze sprawnym, efektywnym i działającym na korzyść ogółu działaniem i oporem przeciwko niemu Kieżun miał się boksować najpierw w Narodowym Banku Polskim, a potem przez kolejne pół wieku na kilku kontynentach. W 1980 roku już jako profesor wyjechał do USA i Kanady. Potem ONZ skierowało go do postkolonialnego, afrykańskiego Burundi, gdzie tworzył administrację. W Afryce Wschodniej zetknął się z postkolonializmem w najczystszej postaci – atakiem dużego kapitału na struktury państw, wykupem za łapówki najważniejszych gałęzi przemysłu, destrukcją społeczeństw, która po kilku latach zaowocowała krwawymi wydarzeniami w Rwandzie. Niewygodny doradca Na przełomie lat 80. i 90. inwestorzy zachodni w Afryce zaczęli chwalić Polskę – „tu zaczyna się rozmowę od 100 tys. dolarów łapówki, a w Polsce od 20 tys”. Kieżun zaczął alarmować Warszawę, oszołomioną złotymi receptami ekonomisty z USA profesora Jeffreya Sachsa i zafascynowaną napływem zagranicznych towarów i inwestycji. Stwórzmy zabezpieczenia, przygotujmy się, policzmy dobrze swój majątek, zwróćmy zagrabione mienie dawnym właścicielom – mówił. Potem alarmował jeszcze wielokrotnie. Krytykował ostro reformę samorządową i administracyjną, tworzącą – na co dziś zwraca się uwagę coraz częściej – pokrywające się urzędy. Proponował rozwiązania kanadyjskie – sam był doradcą rządu kanadyjskiego podczas reform administracji. Za to ostatnie spadły na niego gromy ze strony części polskich środowisk naukowych. Pewnego dnia, gdy był w zespole doradczym u premiera Buzka, ktoś go porwał. Dwóch mężczyzn wsiadło do jego samochodu, zagroziło pistoletem i kazało jechać do lasu. W trakcie drogi Kieżun przekonał ich, że z jego zabójstwa będą mieli więcej kłopotu niż korzyści, które im obiecano. Wysadzili go w lesie, a samochód odwieźli do Warszawy. Zawiadomiona o tym policja zdroworozsądkowo poradziła, by nie pchał nosa w trudne tematy. Ze swoją biografią i mądrością Witold Kieżun nie jest dziś powszechnie znanym Polakom autorytetem naukowym czy moralnym, przynajmniej nie tak, jak choćby Władysław Bartoszewski. Kieżun jest zbyt niewygodny. Nie można go przypisać do żadnej partii, nie można nim zawładnąć. Nie funkcjonuje na żadnym z warszawskich salonów towarzyskich czy politycznych. Wydawało się, że pisany już mu będzie los niewygodnego za życia bohatera, który z cienia wychodzi dopiero po śmierci, kiedy to, wedle słów Zbigniewa Herberta, „kornik napisze uładzony życiorys” i wtedy już bezpiecznie będzie można stawiać mu pomniki. Wcześniej jednak okazało się, że rzeczywistość brutalnie zaczęła przyznawać profesorowi rację, a do jego domu zaczęli pielgrzymować dziennikarze, z niżej podpisanym włącznie. Szacunek do polemistów Pomimo sędziwego wieku profesor Kieżun wciąż uderza swoją siłą. Potężny mężczyzna sprawnie radzi sobie przy pomocy nieodłącznej laski, sypiąc z pamięci danymi statystycznymi, analizami, argumentami. Jak zawsze imponuje przenikliwością połączoną z ogromną kulturą osobistą i szacunkiem dla polemistów – postawą dość zapomnianą w dzisiejszej Polsce. Nie da się ukryć, że profesor Witold Kieżun nie jest dziś optymistą wobec przyszłości, widzi Polskę jako przyszły niezbyt ubogi kraj neokolonialny, przyklejony do bogatych i korzystających z niego Niemiec. Ale może fakt, że książki Kieżuna z wypiekami na twarzy czyta dziś także wielu młodych naukowców i dziennikarzy sprawi, że choć ta ostatnia diagnoza się nie sprawdzi. Wiktor Świetlik redaktor naczelny Konceptu fot. Witold Kieżun podczas powstania warszawskiego, wiki