poprzedni artykułnastępny artykuł

Uwolnić dobroczynność

Dyskusja na temat deregulacji zbiórek publicznych, jaka przetoczyła się przez środowiska organizacji pozarządowych, nie wzbudziła wielkiego zainteresowania mediów ani opinii publicznej, a szkoda. Nie dotyczyła ona wbrew pozorom spraw technicznych, czy prawnych, ale kwestii zupełnie podstawowej: wolności. Obecnie obowiązująca ustawa o zbiórkach jest trochę tylko zmienioną wersją ustawy z roku 1933, której pierwszy paragraf brzmi: „Wszelkie publiczne zbieranie ofiar w gotówce lub w naturze na pewien z góry określony cel wymaga uprzedniego pozwolenia władzy”. Brzmi to przyjemnie dla ucha każdej władzy i może dlatego zapis ten nadal trwa sobie w najlepsze w XXI wieku. Na mocy tej ustawy ja, organizując z sąsiadami coroczną imprezę charytatywną, musiałem za każdym razem udawać się do gminy po zezwolenie. Nikt z urzędu oczywiście niczego nie kontrolował, a rozliczanie pieniędzy odbywa się od lat jawnie, przy udziale sąsiadów. Gdybyśmy jednak któregoś dnia nie dostali rytualnego papieru, a zbiórkę przeprowadzili, mielibyśmy kłopoty z prawem. Czysta sprawa: winny jest, przestępstwo jest, kara musi być. Nie trzeba się męczyć ściganiem i dochodzeniem. Ten jawny absurd i anachronizm prawny był od lat krytykowany przez organizacje pozarządowe, gdyż utrudniał im funkcjonowanie. W dodatku „władza”, jak już miała taką fajną zabawkę, to chciała ją sobie jeszcze ulepszyć i usiłowała na przykład pod pojęcie „zbiórki publicznej” podciągnąć wpłaty na konto organizacji. Wolność? My się boimy Prace nad zmianą na dobre ruszyły od chwili, gdy odpowiedzialnym za nią ministrem został Michał Boni. Dość prędko osiągnięto całkiem rozsądne rozwiązanie polegające na zgłaszaniu i rozliczaniu zbiórek na specjalnej stronie internetowej. Wszystko szło pięknie, organizacje uczestniczące w konsultacjach z ministrem były zachwycone co najmniej tak, jak ów Żyd, któremu rabin kazał wreszcie wyprowadzić kozę z chałupy, aż tu nagle Boni powiedział coś, od czego wszystkim zaschło w gardle: żeby całkiem znieść tę ustawę, bo po co państwo ma wkraczać, skoro obywatele sami mogą kontrolować, na co idą ich pieniądze. Minister oczekiwał pewnie entuzjazmu, jednak widmo wolności okazało się trudne do zniesienia. Oto garść cytatów z dyskusji z branżowego portalu ngo.pl. Celowo nie zamieszczam nazwisk autorów opinii, gdyż nie chcę z nimi polemizować. Pragnę raczej zwrócić uwagę na to, że wolność przedstawiali oni bardziej jako zagrożenie, aniżeli stan pożądany. Głos pierwszy: „Działajmy ostrożnie, żeby ta pełna wolność nie obróciła się przeciwko nam. (…) Nie wyobrażam sobie, że państwo „abdykuje” w sytuacji, gdy obywatele wychodzą na ulice, by w przestrzeni publicznej zbierać datki na cele służące realizacji pożytku publicznego. (…) W przepisach o zbiórkach publicznych państwo jest gwarantem bezpieczeństwa: zbierających, darczyńców oraz przekazanych ofiar, które zostały zebrane. (…) uwiarygodnia podmiot prowadzący zbiórkę i potwierdza, że zbiórka prowadzona jest w celu służącym dobru publicznemu, a nie w interesie prywatnym”. Głos drugi: „Zagrożenie może wiązać się także z umożliwieniem organizacji zbiórek „każdemu na cokolwiek”, bo jeśli to oznacza, że tak osoby fizyczne, jak i firmy będą mogły zbierać na każdy cel, to takie rozwiązanie może okazać się niezwykle patogenne”. Głos trzeci: „…skoro nie ma żadnych przepisów to każdemu wolno, i wszystko wolno. (…) ja bym nie chciała takiej wolnoamerykanki (…) każdy będzie mógł stanąć z własnoręcznie zrobioną puszką i zbierać na Orkiestrę, czy ratowanie Centrum Zdrowia Dziecka, ani nie uprzedzając samych zainteresowanych, że w ich imieniu wyciągamy rękę po pieniądze, ani nie rozliczając się z nikim, z tego, co uzbierano”. Państwo za nas zbierze Dyskusja miała oczywiście o wiele szerszy charakter i były w niej głosy bardzo rozmaite. Wybrałem tylko te, w których dostrzegłem przejaw swego rodzaju ucieczki od wolności. Cóż bowiem można w nich wyczytać? Po pierwsze idealizację państwa. Jawi się ono jako gwarant bezpieczeństwa, który chroni zarówno zbierających, darczyńców, jak i zebrane pieniądze. Można by z tego wysnuć wniosek, że jak jest ustawa, to zbierający do puszek są przez policję chronieni, a jak ustawy nie będzie, to żaden policjant palcem nie kiwnie w obronie kwestującego, któremu ukradziono puszkę z datkami… O co chodzi z bezpieczeństwem darczyńcy trudno powiedzieć, ale można przypuszczać, że nie chodzi tu o bezpieczeństwo fizyczne, a raczej psychologiczne: oto państwo skontrolowało, czy cel na jaki się zbiera jest słuszny (służy dobru publicznemu) i można z pełnym zaufaniem powierzyć pieniądze zbierającym. Skąd państwo wie, że cel jest słuszny? Już ono tam wie. Jak mawiano w Rosji sowieckiej: „Im widnieje”. Wreszcie – bezpieczeństwo zebranych pieniędzy. Bez ustawy nie sposób go zapewnić. Sami obywatele są zbyt głupi i łatwowierni, aby zatroszczyć się o skontrolowanie, na jaki właściwie cel została wydana ich kasa. Do tego trzeba urzędnika. Strach przed wolnością Drugą niepokojącą sprawą jest deprecjacja celów publicznej zbiórki, o ile mają one charakter „prywatny”. Warto przypomnieć krytykę, z jaką w środowiskach NGO spotkało się przekazywanie 1 procent podatku nie ogólnie, na działalność organizacji społecznych, ale na potrzeby konkretnych osób, którym organizacje charytatywne zakładają subkonta. Nazywano to „patologizacją” i z podobnym językiem mamy do czynienia tutaj. Uwolnienie zbiórek publicznych jest „patogenne”, gdyż może doprowadzić do tego, że każdy będzie mógł zbierać na co chce i każdy będzie mógł dać na co chce. Bez kontroli. Trzecim wreszcie poglądem, który wzbudza mój niepokój jest przekonanie, że tylko państwo powinno strzec przestrzeni publicznej i regulować społeczną aktywność. To kolejny wyraz braku zaufania do obywateli. Przekonania, że urzędnik powinien wkraczać ex ante, kontrolując, czy wszystko jest zgodne z jakimś (jakim?) wzorcem ładu i porządku, nie zaś ex post, jeżeli realny ład i realny interes zostanie naruszony. Tak oto w połowie trzeciej dekady wolnej Polski, w środowiskach, które powinny być heroldami wolności (i takimi się zresztą mienią), pojawiają się poglądy zdecydowanie przeciwne jednej z najprostszych wolności, jakiej chcemy doświadczać: wolności dysponowania swoją własnością. Poglądy, które wynoszą osąd urzędnika ponad osąd obywatela. Nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek byli w stanie zbudować społeczeństwo obywatelskie, wyznając i głosząc takie poglądy.   Robert Bogdański, kieruje fundacją „Nowe Media”

Artykuły z tej samej kategorii

Sieć znajomych, znajomi w sieci

Media społecznościowe osiągnęły taką popularność, że powstał żart, że jeśli nie ma cię na Facebooku, Instagramie, Twitterze lub innym medium to tak, jakby nie było cię...

Nie musi być idealnie

Różne mogą być przyczyny problemów w sprawnym zarządzaniu swoimi zadaniami i skutecznym zapanowaniu nad swoim kalendarzem. U jednych może to być lenistwo, u innych pożeracze...

Kanapka z salami i serem szwajcarskim

Czyli jak zrobić coś wielkiego. Znasz to uczucie, kiedy planujesz zrealizować duże zadanie? Poświęcasz wiele chwil rozmyślaniu nad tym i uświadamiasz sobie,...