Sieć znajomych, znajomi w sieci
Media społecznościowe osiągnęły taką popularność, że powstał żart, że jeśli nie ma cię na Facebooku, Instagramie, Twitterze lub innym medium to tak, jakby nie było cię...
Jest taka scena w filmie „Przesłuchanie”, w której bohaterka, po wyjściu z komunistycznego więzienia, próbuje rozpocząć normalne życie i idzie do pracy w jakiejś instytucji artystycznej, chyba operetce. W więzieniu torturował ją major „kąpielowy” (dla tych, co nie znają filmu informacja, że ten „nick” wziął się od jego ulubionej metody postępowania z więźniami: podtapiania w lodowatej wodzie) i wspomnienie tego człowieka jest dla niej największym koszmarem. Bohaterka czeka w sekretariacie na przyjęcie przez swojego przyszłego szefa, sekretarka ją prosi, ona wchodzi do gabinetu i widzi za biurkiem majora „kąpielowego”. Bez munduru, z szerokim uśmiechem, panującego nad sytuacją. Bohaterka mdleje. Film się kończy.
Jak już się ludzie odważą i zbiorą podpisy, to ich głos spotyka się z lekceważeniem i pogardą, a podpisy wyrzucane są do kosza. Ci nieufni to nie są głupi ludzie. Oni trzeźwo oceniają sytuację
Kiedy słyszę kolejną dyskusję o tym, że Polacy mają „niski kapitał społeczny”, co się manifestuje małym zaufaniem do siebie nawzajem, czy do państwa, to zawsze przypomina mi się ta właśnie scena. Bo film się skończył, a życie toczyło się dalej. Przez kilkadziesiąt lat po wojnie legion „majorów kąpielowych” wtopił się w nasze społeczeństwo i przeżarł je niczym rak. I nie mam tu na myśli tylko tych, którzy torturowali, ale wszystkich będących częścią systemu: donoszących, szantażujących, zwalniających z pracy na rozkaz, manifestujących przywiązanie do władzy i pilnie patrzących, czy ktoś obok jest nie dość gorliwy. Często obrońcy swojego zaangażowania w budowę „nowego ładu” szermują argumentem, że przecież w PZPR było 2,5 mln ludzi i tak naprawdę to ogromny procent społeczeństwa współpracował z władzą. Tylko ten argument ma swoją drugą stronę: pokazuje, jak wielki był stopień moralnej korupcji i jak bardzo osaczeni byli w tym społeczeństwie ludzie, którzy starali się żyć normalnie. Ludzie, którzy musieli żyć obok świetnie się mających „kąpielowych”. Jaki był poziom zaufania tych ludzi? Zaufania do znajomych, do kolegów z pracy, do państwowych instytucji? Retoryczne pytanie. Gdyby był wysoki, to świadczyłoby wyłącznie o bezdennej głupocie społeczeństwa. A to społeczeństwo nie było głupie, ono było zranione. Zranienia przetrwały do dziś. I będą goić się jeszcze długo. Niedawno rozmawiałem z kolegą, który często jeździ w tak zwany „teren”, czyli w miejsca, których ludzie z miasta nie odwiedzają nawet w wakacje. Ja zacząłem narzekać, że trudno dziś, AD 2013, namówić ludzi na podpisanie jakiegoś listu, choć przecież nic im za to nie może grozić. On spojrzał na mnie z politowaniem i opowiedział o swojej wizycie w pewnej wsi, gdzie ludzie nie biorą udziału w wyborach. Jedyna partia, na którą by głosowali to PiS, ale boją się, że „jak PiS wygra, to ruskie wejdą…”. Rok Pański 2013. Więc bronię nieufności tych ludzi. Mają do niej prawo. Tym bardziej, że nowe państwo, już niepodległe, niewiele robi, aby przełamać i zatrzeć pamięć o czasach „kąpielowych”. I jak już się ludzie odważą i zbiorą podpisy, to ich głos spotyka się z lekceważeniem i pogardą, a podpisy wyrzucane są do kosza. Ci nieufni to nie są głupi ludzie. Oni trzeźwo oceniają sytuację. Państwo, którego wszystkie organy mówią im, że pieniądze odkładane na ich emerytury nie są ich własnością i czyni właśnie przygotowania do ich przejęcia z powodu problemów budżetowych, nie wzbudza zaufania. Wzbudza? Robert Bogdański autor jest b. prezesem PAP i szefem fundacji Nowe Media