Utracone i odzyskane dzieła sztuki
W latach 1939-1945 wiele dzieł sztuki było kradzionych, niszczonych i ukrywanych. Część sławnych dzieł udało się odzyskać, ale wiele z ich nadal nie powróciło...
Styczniowe propozycje nie tylko na długi weekend: „Sukcesja”, czyli produkcja HBO, która na swój sposób należy do linii telewizyjnych czarnych koni, „West Side Story” Stevena Spielberga, a do posłuchania „Keys”, nowy album Alicii Keys.
Oryginalne West Side Story nie miało prostej drogi na deski broadwayowskiego teatru, co z dzisiejszej perspektywy może zaskakiwać. Ikoniczne kompozycje napisał przecież jeden z najbardziej wpływowych muzyków XX wieku Leonard Bernstein, teksty niedawno zmarły Stephen Sondheim, który stał się później kluczowym twórcą teatru muzycznego, a choreografią i reżyserią zajął się Jerome Robbins, który był także pomysłodawcą całego projektu i miał na koncie wiele innych hitów.
Sam pomysł przeniesienia szekspirowskiej tragedii na współczesny grunt potyczek młodocianych gangów idealnie wpisywał się w trendy czasu, gdy wytwarzała się nowoczesna kultura młodzieżowa, a przestępczość wśród nastolatków była nie tylko poważnym problemem, ale także częstym tematem w popkulturze. Jednak pozyskanie środków nie było łatwe, współpraca nie zawsze szła gładko, a nawet same kompozycje Bernsteina budziły na pewnym etapie wątpliwości, czy nie są zbyt wyrafinowane.
Oczywiście broadwayowska produkcja stała się ogromnym przebojem w 1957 roku i w 1961 trafiła na srebrny ekran. Adaptacja ta stała się dziełem, na którym wychowało się już kilka pokoleń na całym globie, i które zdobyło 10 Oscarów, w tym dla wszechstronnego reżysera filmu Roberta Wise’a. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest to, że reżyser nowej ekranizacji West Side Story, Steven Spielberg, ma podobnie zróżnicowaną filmografię do tej Wise’a, zawierającą klasyczne filmy science-fiction i do tego momentu bez żadnego musicalu. Przy tym Spielberg jest jedną z niewielu postaci, których kariery nie zdefiniowałby angaż przy West Side Story. Reżyser Szczęk był pomysłodawcą projektu i twierdzi, że ma szczególne wspomnienia z dzieciństwa związane z muzyką Bernsteina, zresztą cały film zadedykował swojemu ojcu.
Spielberg i jego stały współpracownik, operator Janusz Kamiński szybko dostarczają odpowiedzi na pytanie, po co ponownie ekranizować musical Robbinsa i Bernsteina. Nowoczesna praca kamerą od początku tworzy płynną, dynamiczną narrację, która porwie widzów na następne dwie i pół godziny. Już otwierające ujęcie ruin zdradza strategię, którą przyjął scenarzysta filmu Tony Kushner. Oryginalne West Side Story było osadzone w latach 50., które dla nas nie są już współczesne – twórcy nowego filmu wykorzystują to na swoją korzyść. W filmie wykorzystano lokacje, które zostały wkrótce wyburzone, a w których miejscu stoi dziś centrum sztuki Lincoln Center. Spielberg nawiązuje do tej rewitalizacji, tym samym osadzając film głębiej w historii Nowego Jorku.
Rywalizujące ze sobą gangi Jetsów i Sharksów mają zatem wkrótce stracić swój teren, co tłumaczy, dlaczego ich konflikt się zaognia. Do tego lepiej poznajemy sytuację ekonomiczną i ambicje każdej z postaci. Bernardo (David Alvarez), lider Puertorykańczyków Sharks, jest bokserem, a Polak Tony (Ansel Elgort) próbuje zostawić za sobą przeszłość w Jetsach po odsiadce w więzieniu. Życie imigrantów jest przedstawione w autentyczny sposób, w scenariuszu znajdują się duże partie po hiszpańsku, i przede wszystkim role Puertorykańczyków zostają obsadzone przez latynosów. W dodatku wszyscy aktorzy sami wykonują piosenki i świetnie tańczą, podczas gdy w 1961 roku wcale nie słyszeliśmy głosu Natalie Wood. Nowa María, Rachel Zegler, robi wszystko sama.
Szczególnie ciekawą zmianą jest zastąpienie postaci sklepikarza Doca wdową po nim, co pozwoliło na obsadzenie w filmie Rity Moreno, nagrodzonej Oscarem za rolę siostry Bernarda Anity w oryginalnym filmie. Momentami dzieli ona ekran z nową Anitą, Arianą DeBose, która daje w nowym filmie szczególnie elektryzujący taneczno-wokalno-aktorski popis, być może najlepszy obok Mike’a Faista w roli Riffa. Zastępowanie klasyków kina unowocześnionymi wersjami, oddalającymi nas od oryginalnych kontekstów, nie jest dobrym pomysłem. Jednak nowa wersja przeboju takiego jak West Side Story, i tak wznawianego w teatrach na całym świecie i pełnego piosenek, które chce się usłyszeć ponownie, może tylko pomóc oryginałowi odnaleźć nową publiczność i ułatwić powstanie nowym, oryginalnym musicalom.
Wiele prestiżowych seriali potrzebowało kilku sezonów, żeby twórcy dopracowali ich formułę, nauczyli się w pełni wykorzystywać potencjał obsady czy postaci, i w końcu – aby doceniła je szeroka widownia. Sukcesji potrzebne były do tego tylko dwa sezony, ale zapewne dzisiaj wieści rozchodzą się szybciej. Niemniej produkcja HBO na swój sposób należy do linii telewizyjnych czarnych koni: w czasach pandemii i rosnących podziałów społecznych mogłoby się wydawać, że problemy ultrabogatych nie zainteresują szerokiej widowni. Serial co prawda pozwala śmiać się z możnych tego świata, ale jego bohaterowie są wyjątkowo antypatyczni.
Pierwszy sezon Sukcesji rozpoczyna się, gdy medialny magnat Logan Roy (świetny Brian Cox) trafia do szpitala. To na dobre wprawia w ruch rywalizację o kluczowe stanowiska w jego korporacji Waystar RoyCo, przede wszystkim wśród dzieci Logana. Są to Kendall (Jeremy Strong), główny, ale niestabilny emocjonalnie kandydat, jego młodszy brat, niedojrzały i zblazowany Roman (Kieran Culkin) oraz ich młodsza siostra Shiv (Sarah Snook), polityczna doradczyni, która czuje się lepsza od rodzeństwa. Pozostali gracze to żona Logana, Marcia, mąż Shiv, Tom, Connor, ekscentryczny syn Logana z pierwszego małżeństwa, kilkoro doświadczonych pracowników i w końcu młody kuzyn Greg, który nawiązuje kontakt z rodziną, aby zrobić karierę.
Podobne rodzinne wojny były już tematem chociażby wielu oper mydlanych. Sukcesja jest ściślej związana z rzeczywistością – wyrosła z projektu, który miał opowiadać o rodzinie Murdochów. Fabuły kolejnych sezonów to w całości wymysł scenarzystów, ale bardzo aktualny i dobrze wykorzystujący tło współczesnego świata mediów i finansjery. Jeden element może budzić skojarzenia z operami mydlanymi – toksyczni bohaterowie kręcą się w kółko i pozostają zamknięci w swoich schematach, przynajmniej na razie. W serialu co jakiś czas mają miejsce zwroty akcji i postacie na swój sposób się rozwijają, ale wydaje się, że na dłuższą metę będą powielać wzorce, które wynieśli z domu.
Gdy Sukcesja nas zaskakuje, orientujemy się, że od wielu odcinków twórcy zostawili poszlaki i tworzyli fundamenty, przez które nowy zwrot wydaje się jedynym słusznym rozwinięciem akcji.
Serial składa się prawie w całości ze świetnie napisanych, barwnych potyczek słownych, które trudno na bieżąco analizować. Po trzecim sezonie jest jednak jasne, że twórcy mają konkretny plan na całą historię. Formuła serialu jest sztywna i dzieli czas pomiędzy poszczególne postacie. Nie ma więc miejsca na odcinki oderwane od reszty, ale równowaga między wątkami jest tak dobra, że nie żałujemy tego. A gdy historia domknie się za dwa czy trzy sezony, zapowiada się, że stworzy niesamowicie spójną całość.
Pandemia zastała Alicię Keys w niefortunnym momencie: na maj 2020 roku artystka zaplanowała premierę albumu Alicia, po której miała wyruszyć w światową trasę. Premiera albumu została przesunięta i w końcu został on wydany we wrześniu 2020 roku, ale koncerty wciąż się nie odbyły. Oryginalny plan był taki, żeby nowa płyta z komercyjnym potencjałem i trasa w synergii wprowadziły piosenkarkę z powrotem na szczyt. Od czasu albumu Girl on Fire i tytułowego singla w 2012 roku jej komercyjny potencjał nie był w pełni wykorzystany. Gdy w 2021 roku wróciła ona z kolejnym wydawnictwie po Alicii, tym razem zatytułowanym Keys, trudno nie odnieść wrażenia, że artystka próbuje kupić sobie czas i od nowa zbudować pęd przed trasą przełożoną na 2022 rok.
Nowe wydawnictwo oparte jest na ciekawym pomyśle: jego pierwsza część to solidne kompozycje w wersjach surowych nazwanych Originals, wyprodukowanych w dużej części przez samą Keys. Druga część nagrania to w większości te same kompozycje w wersjach Unlocked wyprodukowane przez Mike’a Will Made It oraz innych współpracowników i zawierające wiele występów gościnnych. Część kompozycji zyskuje w radiowo-tanecznych wersjach Unlocked, a część brzmi jak niekoniecznie potrzebne remixy. Porównywanie obydwu wersji utworów nie jest tak ciekawe, jak ciekawe bywa porównywanie hitów z wczesnymi domowymi demami, np. Prince’a, ponieważ domowe wykonania Alicii to w pełni uformowane i profesjonalne nagrane kompozycje. Nie czyni to jednak z albumu przypadku próby zadowolenia wszystkich, aby finalnie nie zadowolić nikogo.
Keys nie miało w zamyśle otwierać nowej ery w karierze artystki i być może słychać na nagraniu aż nadto jak stabilne, dostatnie życie wiedzie. Mimo tego album zaskakuje zróżnicowaniem materiału, nawet nie wliczając wersji Unlocked. Po hip-hopowym intrze Plentiful, oprócz bardziej typowych kompozycji R’n’B i soulowych, usłyszymy m.in. jazzowe Is It Insane i niespodziewanie łagodne Love When You Call My Name oraz Daffodils. Album nie stanowi więc w pełni spójnej, totalnej całości, nie jest też aż tak otwarty, jak mógłby, ale dobrze, że Keys podzieliła się ze światem tym zaskakująco obszernym, stworzonym w trakcie pandemii, materiałem.