Goście z układu obok
Motyw obcej cywilizacji dosyć często pojawia się w kulturze. Spotkanie z przybyszami porusza naszą wyobraźnię na wielu płaszczyznach. Pierwszą myślą sporej części...
Sprawdźcie, jakie książki i filmy polecamy Wam w kwietniu.
Osamu Dazai to klasyk literatury japońskiej, który pozostaje poczytnym autorem i którego kilka dzieł wydano już w Polsce. Żył w latach 1909–1948, a jego chaotyczne życie – które oprócz napisanych książek punktują nałogi i próby samobójcze (jak zresztą kilku z najważniejszych japońskich pisarzy) – owiane jest mitem i romantyzowane. Musi tak być, biorąc pod uwagę, że „Zatracenie”, ostatnie dzieło Dazaia, opisuje na poziomie wręcz podskórnie intymnym losy bohatera, które w wielu punktach pokrywają się z życiem autora. Powieść ta ma formę wspomnień, jednego z najpopularniejszych gatunków swojego czasu, jak dowiadujemy się z zawartego w książce posłowia, przy czym wstęp i epilog jest napisany z perspektywy osoby, która na owe zapiski miała natrafić.
Bohater „Zatracenia” Yozo potrafi zdobyć sympatię większości osób, które poznaje, mimo tego od dzieciństwa czuje się wyalienowany, a wszelkie interakcje stanowią dla niego grę, w której ukrywa swoje prawdziwe „ja”. W kolejnych latach na skutek porażek traci nawet tę fasadę i pozostaje z niczym: tytułowe zatracanie dotyczy człowieczeństwa, które bohater uważa za przezeń utracone. Trudny do zrelacjonowania ciąg zmian miejsca zamieszkania, nałogów, partnerek i dorywczych prac pozostaje jedynie tłem dla historii tego upadku. Jego prawdziwa przyczyna nie ma wiele wspólnego z epizodami, które zdaniem bohatera są decydujące, a wskazują raczej na stan, przez który tak myśli. Współczesny czytelnik natychmiast ekstrapoluje ten stan na powojenną epokę powstania utworu – logiczne, biorąc pod uwagę łatwość, z jaką bohater znajduje partnerki do prób samobójczych.
Joan Didion to autorka znana przede wszystkim za swoje reportaże zaliczane do nurtu Nowego Dziennikarska, chociaż opublikowała także kilka powieści i tomów wspomnień. „Dryfując do Betlejem” to być może najważniejszy zbiór jej reportaży i esejów, który w USA cieszy się niezwykłą estymą nie tylko za walory dziennikarskie, ale także za samą jakość prozy. Co ciekawe, w Polsce ukazały się już dekady temu cztery z powieści pisarki, a ostatnimi laty w dwóch wydaniach nagradzany bestseller o radzeniu sobie z utratą męża „Rok magicznego myślenia”. Po raz pierwszy jednak polski czytelnik ma okazję przeczytać reportaże i eseje Didion.
O ile eseje Didion, które wypełniają dalszą część książki, np. „O szacunku do siebie samej”, także są interesujące, to nie ma wątpliwości, że stanowią prace dziennikarskie z lat 1965–1967. Dotyczą m.in. słynnej sprawy kryminalnej, Johna Wayne’a, Joan Baez, Howarda Hughesa i w końcu – a mowa tu o tytułowym reportażu – kluczowego ośrodka subkultury hippisowskiej, dzielnicy Haight-Ashbury w San Francisco. Już sama fragmentaryczna struktura tego artykułu przekazuje tezę o rozpadzie tradycyjnych struktur społecznych, o ile chaotyczne życie opisanych w nim buntowników i nieletnich uciekinierów w ogóle byłoby sensownym wpisywać w sztywne ramy. Przy okazji tego tekstu trudno nie wspomnieć o opisanym w nim spotkaniu z pięciolatką regularnie zażywającą LSD.
Didion słynie z subtelności w portretowaniu; opisuje często ambiwalentne detale, a nawet gdy puenta tekstu jest zupełnie jasno sformułowana, to mieści się w niespodziewanych kategoriach – przynajmniej w tym tomie. Tytułowy artykuł może wydawać się niektórym czytelnikom jednostronny, być może dlatego, że Didion potrafi gdzie indziej opisać z podobną życzliwością tak różne postacie jak wspomniani Wayne i Baez. Wiele wskazuje jednak na to, że skrajność, na której skupiła się Didion, zaważyła w historii. Być może polscy czytelnicy będą mieli okazję przeczytać późniejsze pisma tej autorki, o których można dowiedzieć się, oglądając film dokumentalny „Joan Didion: Wszystko w rozpadzie”.
Paul Mazursky to reżyser, który zasługuje na większą uwagę po obu stronach oceanu. Większość jego dzieł to ciepłe komediodramaty, łatwe do przeoczenia w szeregu ikonicznych, autorskich filmów, jakie wydało kino amerykańskie lat 70. i 80., kiedy przypadł szczyt kariery Mazursky’ego. Jego debiut z 1969 roku, oparty na własnym scenariuszu „Bob i Carol i Ted i Alice”, to niezapomniany komentarz na temat epoki. Polscy widzowie być może najlepiej znają urzekającą „Moskwę nad rzeką Hudson” z Robinem Williamsem w roli uchodźcy ze Związku Radzieckiego.
„Niezamężna kobieta” to jeden z najbardziej udanych filmów Mazursky’ego. Co dosadniej sugeruje anglojęzyczny tytuł filmu, „An Unmarried Woman” opowiada o kobiecie, która musi poradzić sobie z rozstaniem z mężem. Odgrywana przez Jill Clayburgh Erica zostaje opuszczona po kilkunastu latach małżeństwa i pozostaje sama z córką. Ta kryzysowa sytuacja oczywiście odbija się na jej zdrowiu, ale nie znaczy to, że bohaterka potrzebuje naszej litości. Swobodnie poprowadzona opowieść po gorzkim początku niespodziewanie staje się jednym z filmów, w których przytulnym nastroju mamy ochotę się rozgościć.
Bohaterka regularnie spotyka się z gronem przyjaciółek, wzajemnie wspiera się także z córką i uczęszcza na terapię. Ponieważ pracuje w galerii sztuki, wątek ten wprowadza do filmu grono barwnych postaci, w tym malarza Saula, odgrywanego przez znanego z „Greka Zorby” Alana Batesa. Z pomocą świetnych aktorów Mazursky ożywia każdego z tych bohaterów tak, że wydają się oni mieć bagaż doświadczeń i przemawiać z własnego punktu widzenia. Zresztą to właśnie własny punkt widzenia i niezależne działanie w swoim interesie jest tematem tej historii oraz tym, czego uczy się Erica.
Przekorne wykorzystanie pastelowych kolorów i dziewczęcego popu do opowiedzenia historii na temat, który dopiero przestaje być tabu, to z jednej strony taktyka konia trojańskiego, ale także swego rodzaju manifest pokoleniowy, pogodzenie zamiłowania do makijażu i muzyki Britney Spears z feminizmem. Chociaż pełnometrażowego debiutu Emerald Fennell trudno nie skojarzyć z niegdyś popularnym nurtem kina eksploatacji rape and revenge, to lepszy trop stanowi serial „Killing Eve”, którego drugi sezon Fennell pisała oraz nadzorowała, i świeżość, którą serial wprowadził do niezwykle ogranego już gatunku.
Gdy poznajemy odgrywaną przez Carey Mulligan Cassie, za dnia pracuje w kawiarni, a w nocy udaje pijaną klubowiczkę, aby wabić podstępnych mężczyzn i z nagłą trzeźwością przywoływać ich do porządku. Gdy Cassie poznaje młodego, czarującego kawalera Ryana (Bo Burnham), zmienia swój modus operandi, jak gdyby chciała szybciej przepracować traumę, i bierze za cel osoby na różny sposób odpowiedzialne za sytuację, której szczegóły zostają w końcu ujawnione. To najbliższa przyjaciółka Cassie była ofiarą gwałtu, a sprawa została wyciszona, aby konsekwencje czynów rówieśników z college’u przypadkiem nie zaważyły na ich obiecującej przyszłości. Ukierunkowały jednak przyszłość Cassie i jej przyjaciółki.
Nie zdradzając więcej, warto zwrócić uwagę, na kogo ostatecznie zostaje skierowana najostrzejsza krytyka. Doszli i niedoszli gwałciciele zostają ośmieszeni do tego stopnia, że wydają się nie warci ferworu filmu, czy też nie stanowią godnych przeciwników dla Cassie. Wiele wskazuje na to, że ważniejsze jest oskarżenie w kierunku mężczyzn, którzy przymykają oko na przewinienia kolegów, ale wątek ten jest na tyle incydentalny, że niewystarczająco wybrzmiewa. To nie kwestia postawienia konkretnej diagnozy dla społeczeństwa, a raczej dopięcia elementów scenariusza. Mimo pewnej niejasności zakończenie jest zadziornie optymistyczne.