Spotkanie ze sztuką
Nie daj się pokonać swoim wątpliowściom, przestań powtarzać: ,,Sztuka? To nie dla mnie''. Sprawdź, dlaczego warto poświęcić jej czas...
W tym miesiącu mamy coś dla melomanów i kinomaniaków. Zobacz recenzję „Gemini Rights”, płyty, którą wyprodukował Steve Lacy, oraz przekonaj się, jakie wrażenia po obejrzeniu „Elvisa” miał Mateusz Kuczmierowski.
Steve Lacy zasłynął po publikacji swoich dem w 2017, a w szczególności dzięki piosence Dark Red. Kompozycja była klimatyczna i chwytliwa, a siłę tego debiutu zwiększał wiek wykonawcy (19 lat) oraz to, że wyprodukował on dema w większości na iPhonie. Od tamtego czasu jego kariera teoretycznie rozwijała się świetnie. Zgarniał nagrody z grupą The Internet i pracował z wykonawcami takimi jak Kendrick Lamar, Vampire Weekend, Mac Miller czy Solange.
Lacy wydał też solowy album Apollo XXI, który był nominowany do Grammy i zebrał dobre recenzje. Te dokonania pozostawały jednak w cieniu pierwszych dem Lacy’ego i nie otwierały nowego rozdziału w jego karierze jako solowego artysty.
Drugi album kalifornijczyka to najlepsze, co wypuścił od 2017 roku. Chociaż Gemini Rights zostało wyprodukowane prawie w całości przez Lacy’ego, tym razem wiele osób pomogło mu pisać piosenki. Na być może najlepszym singlu, ciekawym rytmicznie Sunshine, to młoda wokalistka Fousheé śpiewa większość zwrotek.
Otwartość na kolaboracje bardzo się opłaciła. Kompozycje są zróżnicowane, bogate w ciekawe i charakterystyczne elementy. Na Mercury usłyszymy bossa novę, na Give You the World czy Amber inspiracje twórczością Prince’a, a na Buttons trochę Steviego Wondera. Jednak najciekawsze części albumu to te, gdzie Lacy rozwija zupełnie własny styl, czyli wspomniane wcześniej Sunshine, Bad Habit i Helmet.
Piosenki są zróżnicowane także pod względem perspektyw. Tematem zwykle jest miłość, ale prawie za każdym razem zupełnie inna. W jednej z piosenek Lacy ma problem z zakończeniem relacji, w innej żałuje, że zmarnował swoją szansę i zastanawia się, czy dostanie drugą, a w kolejnej za coś przeprasza. Bogaty w ciekawe pomysły i perspektywy album zyskuje na kolejnych przesłuchaniach. A biorąc pod uwagę 24-letni wiek twórcy, najlepsze jeszcze przed nami.
Opisanie, co czeka widzów nowego filmu Baza Luhrmanna, to trudne zadanie. Dobre wyobrażenie będą mieli widzowie chociażby Moulin Rouge!. Bez takiego wsparcia trudno jednak przygotować kogokolwiek na liczbę cięć i szybkich ujęć, które zobaczy już w pierwszych kilku minutach Elvisa.
Jest to opowieść z perspektywy pułkownika Toma Parkera (Tom Hanks), managera Elvisa po latach oskarżanego o wykorzystywanie i oszukiwanie gwiazdy, a pośrednio także o doprowadzenie do jego śmierci.
Ostatnie momenty życia Parkera, ujęcia Las Vegas i wspomnienia mieszają się, aż powoli przechodzą do najważniejszego wątku – opowieści o tym, jak Parker poznał Elvisa (Austin Butler) i kariera obydwu panów rozpoczęła się na dobre. To pułkownik wziął Presleya w pierwszą trasę i w dużej mierze był architektem jego sukcesu. W kluczowych momentach jednak go zawiódł.
Elvis dorastał, przenikając muzyką czarnoskórych wykonawców, blisko których mieszkał ze względu na niski status finansowy swojej rodziny. Wydaje się, że wystarczyło, aby zaśpiewał jedną z zapamiętanych piosenek i był sobą na scenie, aby osiągnąć pierwszy sukces. A aby osiągnął sławę w całym kraju, wystarczyło wyruszyć w trasę. Parker natomiast wiedział, jak to zmonetyzować.
Droga Elvisa na szczyt zostaje pokazana przez Luhrmanna z odpowiednią, atomową energią. Duży nacisk zostaje postawiony na odświeżenie wizerunku artysty z korzyścią dla jego spadkobierców. Oskarżany dziś czasem o pewne przywłaszczenie sobie dorobku czarnoskórych artystów Elvis zostaje przedstawiony jako ich najszczerszy wielbiciel, nie odcinający się od źródeł swoich inspiracji i gotowy ponieść za to karę.
W kluczowych momentach filmu legendarny wokalista chce działać w zgodzie ze sobą i jest ograniczany przez Parkera.
Gdy natomiast dochodzimy do ostatnich lat życia króla rock n’ rolla, opowieść się rozrzedza i staje przewidywalna jak w wielu filmach biograficznych. Nałogi, pogarszające się zdrowie i rozpadające życie prywatne siłą rzeczy stają się fundamentem dla mniej energicznych partii filmu. Luhrmann i jego współscenarzyści próbują temu przeciwdziałać, ale tego typu upadki są do siebie podobne i nic nie zmieni faktu, że to nie ostatnie lata są najciekawszą częścią życia Elvisa.
Impersonacje Austina Butlera są niezwykle skuteczne i wspomaga go w nich komputerowe łączenie własnych wokali z głosem Elvisa. Z kolei pokryty grubymi warstwami charakteryzacji Tom Hanks co prawda także daje z siebie dużo, ale w pewien sposób reprezentuje gorszą stronę filmu – sztuczną i przerośniętą.
Długi czas trwania i tempo produkcji są uzasadnione, a anachroniczne wstawki, takie jak fragmenty muzyki hip-hopowej, lepiej pasują do materiału źródłowego niż stuprocentowy autentyzm. Oczywiste jest też, że idealny balans nie był celem Luhrmanna.
Wniosek pozostaje jeden, tak tłusty posiłek nie jest dla wszystkich widzów. Jednak każdemu w trakcie seansu chociaż parę razu udzieli się energia podobna do tej, która kiedyś zmieniła muzykę popularną.