poprzedni artykułnastępny artykuł

„Piractwo” to początek nowej, nieuniknionej ery

Większości ludzi wydaje się, że nowe wynalazki ułatwią nam życie i przyniosą powszechne szczęście. Nic podobnego. Postęp techniczny zawsze rodzi wygranych i przegranych, a każdy, nawet najlepszy wynalazek, zawsze narusza czyjeś interesy. Tak dzieje się również w przypadku masowego dostępu do Internetu. O tym, że dla niektórych nawet najlogiczniejsze udogodnienia stanowią zagrożenie przypomina legendarna anonimowa broszurka z 1900 roku pt. „Kanalizacja miasta Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą”. Owa broszurka niezbicie udowadniała, że wybudowanie nowoczesnego systemu odprowadzania ścieków spowoduje upadek rolnictwa, powszechny głód, bo zabraknie nawozu produkowanego przez warszawiaków. Nie trudno się domyślić, że publikację inspirowali i pewnie opłacili przedstawiciele pewnego odłamu biznesu wywozu nieczystości, dla których wiekopomny projekt ówczesnego włodarza Warszawy Sokrata Starynkiewicza oznaczał wyrok plajty. Rewolucja szaraków Wiek wcześniej w Wielkiej Brytanii pojawił się ruch luddystów – drobnych rzemieślników – niszczycieli maszyn przemysłowych, które odbierały im pracę. Rewolucja transportowa – kolej i samochody skutecznie wykończyły stadniny koni, fabryki powozów, zakłady kowalskie, dostawców siana i owsa, znacznie przetrzebiły zastępy zamiataczy ulic oraz sklepy z koniną. Tu protesty też na nic się nie zdały. Tego procesu nie dało się zatrzymać. Najczęściej było tak, że wynalazki uderzały w pierwszej kolejności po kieszeniach najmniej wykwalifikowanych. Rzadziej uderzały w całe gałęzie przemysłu i powiązane z nimi grupy interesu – które miały ambicje, by niekorzystne zmiany przystopować. O ile industrializacja dobijała szaraków i karmiła rekiny, to dokładnie na odwrót stało się z internetem. Dzięki niemu pojawiły się serwisy wymiany plików i portale zamieszczające pliki audio i video w trybie on-line. Nagle w gruzach legł w marę efektywny, istniejący od 100 lat system międzynarodowych praw autorskich. I nagle swoje dochody w szybkim tempie zaczął tracić przemysł filmowy i fonograficzny, do którego dołączyli wydawcy, po tym gdy w sklepach pojawiły się tanie czytniki e-książek. Kopiowanie i udostępnianie treści w internecie stało się tak masowe, że nagle okazało się, że znaczna cześć populacji to piraci nielegalnie kopiujący treści, za które dotychczas trzeba było płacić. Gdyby trzymać się ortodoksyjnych reguł większość z nas powinna zostać ukarana. Przypomnijmy, że w sferze nieformalnej rozumianej jako wymiana książek, muzyki i filmów w postaci cyfrowej za pośrednictwem internetu, bierze udział co trzeci Polak. Z drugiej strony, gdyby nie to, mogłoby się wkrótce okazać, że stajemy się narodem odciętych od kultury troglodytów. Rabusie i bogacze Oczywiście, gry w ciuciubabkę kopistów z twórcami kultury nie przyszły z erą internetu. Sam pomysł międzynarodowych praw autorskich powstał w XIX w., gdy sprytni wydawcy zaczęli drukować bestsellery za granicą tuż po oficjalnej premierze, by nie płacić właścicielowi praw. W latach 80. z kolei producenci muzyki pozywali do sądu producentów sprzętu grającego za sprzedawanie dwukasetowych magnetofonów z funkcjami ułatwiającymi przegrywanie. Pewnie wtedy, nawet w najczarniejszych snach, nie przewidywali oni, że za parę lat z własnego domu będzie można mieć dostęp do prawie całej dyskografii i filmoteki świata. Jeśli teraz poważnie by się wziąć za tak zwanych „piratów”, nie starczyłoby sędziów, policji i więzień, żeby prawo egzekwować. Gdyby rzecz zredukować do sloganów, to po jednej stronie mamy „pazerne koncerny”, które nie chcą się podzielić wytwarzanymi przez siebie w nadmiarze dobrami i sprzedają je po zawyżonych cenach, a po drugiej “piratów”, którzy zawartość kradną i rozpowszechniają, jednak głównie nie zarabiając na tym. Pomiędzy nimi stoi szara strefa dostawców zawartości, którzy zarabiają na ruchu w sieci niezależnie czy jest on legalny, czy nielegalny – głównie na reklamach lub płatnych kontach przyspieszających transfer. Znany jest też podział na kraje. Bardziej rozwinięte i dominujące kulturowo, jak USA, są rzecznikami wprowadzenia umów regulujących kopiowanie treści – widać to było przy okazji afery Wikileaks, gdy przedstawiciele amerykańskiej dyplomacji lobbowali za rozwiązaniami korzystnymi dla Hollywood. Z drugiej strony krajom biedniejszym i mniej rozwiniętym wcale nie zależy na zacieśnianiu regulacji, które mogą pognębić ich gospodarki i obywateli. Sprawa jest poważna, bo internet jest powszechny – jak pokazują badania choćby w Polsce korzysta z niego ponad 50 proc. z nas. Dlatego twórcy porozumienia ACTA usiłowali wprowadzić je niejako po cichu – wplatając regulacje dotyczące internetu w paragrafy dotyczące m.in. produkcji podróbek leków i innych. Nie udało się. ACTA stało się symbolem zniewolenia internetu – choć na jego utrąceniu zyskali również ci, którzy nie wytwarzają, a jedynie dystrybuują dobra karmiąc się tym jak klasyczne pasożyty. Pojawiły się więc podejrzenia, że wystąpienia społeczeństwa nie odbyły się bez inspiracji komercyjnie zainteresowanych. Powrót do korzeni? Pytanie, czym się skończy ta wolność kopiowania w internecie. Na razie przyszłość jest bardzo mglista. Czy prasa upadnie? Czy też uda się wprowadzić płatność za artykuły w sieci? Czy upadnie przemysł filmowy – czy też filmy zaczną być finansowane poprzez np. crowdfunding (finansowanie społecznościowe) i wpływy z seansów kinowych? Czy muzycy przestaną tworzyć albo będą to robić jedynie charytatywnie lub żyć z koncertów? Najbardziej należy obawiać się chyba o książki, bo te kopiować będzie najłatwiej, a czytelnictwo w naszym kraju i tak utrzymuje się na makabrycznie niskim poziomie. Trzeba jednak pamiętać, że w końcu sztuka niezgorzej się miała, gdy praw autorskich nie było. Powstaje też pytanie, czy ludzkość aż tak bardzo ucierpi, gdy zamiast kilkudziesięciu tysięcy szmirowatych filmów rocznie, na świecie powstanie ich w ciągu roku kilkaset, ale będzie je łączył wysoki poziom artystyczny. Wizja lekkiego rozmontowania przemysłu rozrywkowego nie musi wcale być koszmarem. Może sztuka wróci do korzeni i choć trochę oddzieli się od rynku oraz spełniania wymagań masowej publiczności. Byleby przetrwali prawdziwi twórcy.

Artykuły z tej samej kategorii

Jak nakarmić wilka i mieć owce w całości?

O dylemacie mieszkaniowym, spekulacji i jej wpływie społecznym. Temat nieruchomości pobudza zmysły opinii publicznej już kolejne miesiące, rodząc przy tym skrajne...

Ekologiczne trendy w e-commerce

Zielona rewolucja w e-commerce! 🌍🛍️ Jak branża przystosowuje się do zmieniających się oczekiwań społeczeństwa i staje się bardziej zrównoważona?...

Co z tymi nieruchomościami? Obecna sytuacja na rynku.

Jak wygląda obecny stan rynku mieszkaniowego? Sprawdź istotne trendy oraz wyzwania i przekonaj się, jakie zmiany czekają nas w...