W pułapce dwójmyślenia
Czy to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest? 🗣 Czy nie zagubiliśmy się w wygodnym światku gotowych poglądów...
Za feministkami nie przepadam, ale feministyczne postulaty są mi bliskie. Jako pięćdziesięcioletni biały mężczyzna widziałem nie raz, jak kobiety z automatu dostawały gorszą kasę niż faceci, ale za to w bonusie otrzymywały solidną porcję rechotów na temat swych erotycznych umiejętności (albo ich braku). Widziałem też – czasem sam to miałem – absolutnie naturalne poczucie intelektualnej wyższości przeciętnych mężczyzn nad także nieprzeciętnym kobietami.
Natomiast tak zwane parytety to czyste zło. Zawsze byłem ich przeciwnikiem, bo uważałem, że kobiety mogą osiągać stanowiska i sukcesy za sprawą swych umiejętności, a nie uprzywilejowania. Ostatnio widziałem jednak stosowanie parytetów w praktyce i było to straszne.
Tak zwane parytety to czyste zło. Zawsze byłem ich przeciwnikiem.
Otóż byłem w jury pewnego konkursu dla studentów. Jurorzy mieli wybrać trzy najlepsze projekty. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, stawka była wyrównana. Po zażartych dyskusjach odrzucono teoretycznie najsłabszych i w grze została piątka osób. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Po kwadransie dalszej rozmowy wydawało się, że nagrody dostanie dwóch chłopaków i jedna dziewczyna. Ta trójka zdawała się być najlepsza. Zwycięzca zaś był murowany. Nie było wątpliwości, że najlepszy projekt przygotował jeden z chłopaków.
Wtedy część jurorów rzuciła na stół parytety. – Owszem – przyznawali – gdyby się koncentrować na samej jakości projektów, to nagrodzeni powinni zostać dwaj chłopcy i dziewczyna. Ale nie należy absolutyzować jakości. Trzeba brać pod uwagę względy historyczne i społeczne. A one są takie, że przez wieki faworyzowano mężczyzn i tępiono kobiety. Stoi przed nami zadanie zatrzymania tego trendu i odwrócenie go. A to można uczynić tylko przez faworyzowanie kobiet. Dlatego nagrodę powinny dostać dwie dziewczyny i jeden chłopak. A nagrodę główną – dziewczyna.
Pozostali jurorzy protestowali, ale dość niemrawo. Może dlatego, że sami byli w przygniatającej większości facetami. Może poczuli zew postępu. A może przygniatała ich płciowa odpowiedzialność za wiele tysięcy lat kobiecej niedoli pod męskim butem. Z nieco większym animuszem protestowałem ja – pewnie dlatego, że jestem utajonym feministą, a może też dlatego, że wychowywała mnie matka i dwie ciotki, które wszczepiły mi do DNA najwyższy szacunek wobec kobiet, który zabraniał mi na przykład mówić o kobietach per „dupa”, co było w moim pokoleniu dość nagminne, także wśród bardzo liberalnych samców. Ponieważ nie miałem poczucia winy wobec kobiet (choć oczywiście feministki na pewno udowodniłyby mi, że niesłusznie) próbowałem polemizować, dowodząc, że jesteśmy jury w konkursie dla studentów, nie stanowimy zaś Komisji Do Spraw Poprawienia Świata. I dlatego powinniśmy mieć w nosie czyjąś płeć, a koncentrować się wyłącznie na jakości ocenianych przez nas projektów.
Pouczono mnie jednak, że nic nie jest samoistnym bytem i wszystko ma swój kontekst społeczny. Dlatego nie możemy się ograniczać do wybierania najlepszego projektu, bo świat się sam nie naprawi. Musimy to robić tutaj i teraz. Zwolenników parytetów spytałem jeszcze, czy nie boli ich, że ofiarami walki o postęp będą konkretni ludzie. W tej sytuacji student X (który powinien być pierwszy, a miał być drugi) oraz student Y (który początkowo miał być trzeci, ale finalnie miał być wykopany poza grono laureatów).
Chirurżka czy architektka? Jak wymawiać te dziwne feminatywy? Czytaj Magazyn Koncept.