poprzedni artykułnastępny artykuł

Co obejrzeć w lutym? Recenzje

Za zimno, żeby wychodzić z domu? Czasem można odpocząć przed ekranem, nie ma w tym niczego złego. Masz ochotę na coś nowego? Sprawdź, jakie tytuły poleca w tym miesiącu Mateusz Kuczmierowski.

Filmowa nowość

Tragedia Makbeta

reż. Joel Coen, prod. USA, 95 min

Każdy kolejny film braci Coenów jest znaczącym wydarzeniem w świecie kina i pewnym rozczarowaniem może być fakt, że po raz pierwszy powstał projekt, który pisał i reżyserował tylko jeden z braci. Podczas gdy młodszy z nich Ethan, straciwszy ponoć zainteresowanie kinem, skupił się na pisaniu sztuk teatralnych, starszy Joel, na swój sposób także skupił się na teatrze, podejmując się ekranizacji Makbeta. Chociaż część osób będzie z nadzieją wyczekiwać raczej kolejnego wspólnego projektu braci, i chociaż publiczność dobrze zna wszystkie zwroty fabularne i niezliczone kwestie ze słynnej szekspirowskiej sztuki, to nowe dzieło Joela może okazać się dla nich nie tylko świeże, ale i zaskakująco coenowskie.

Oczywiście Makbet doczekał się już niejednej pełnoprawnej, filmowej adaptacji, a warto zaznaczyć też, że dostępnych jest coraz więcej nagrań z teatralnych i telewizyjnych produkcji tej sztuki. Do najsłynniejszych wersji kinowych należą te stworzone przez Orsona Wellesa (1948), Akirę Kurosawę (Tron we krwi z 1957 roku, z akcją przeniesioną do feudalnej Japonii) i Romana Polańskiego (1971). Naturalnym jest raczej patrzeć na wersję Joela Coena w kontekście właśnie tych starszych filmów niż np. nowszej adaptacji w reż. Justina Kurzela z Michaelem Fassbenderem w roli tytułowej, ze względu na zastosowane rozwiązania stylistyczne czy interpretacyjne (w tym jedno związane z postacią Rossa, łączące tę wersję z adaptacją Polańskiego).

Film Coena jest czarno-biały, ma klasyczny, niepanoramiczny format i został w całości nakręcony w studiu. Jako główna inspiracja dla jego stylistyki i scenografii posłużyło kino lat 20., 30. i 40., w tym niemieckie kino ekspresjonistyczne. Za zdjęcia odpowiedzialny był stosunkowo nowy współpracownik braci, francuski operator Bruno Delbonnel. Widzów zaskoczy, jak wiele subtelnych efektów komputerowych wykorzystano, by otrzymać teatralny, odrealniony i bardzo spójny efekt końcowy. Jak powiedzieliby amerykanie, Coen naprawdę odrobił pracę domową, tzn. dobrze przemyślał swoje podejście przed zrealizowaniem tego projektu.

Element, który z dużą pewnością najbardziej zapadnie widzom w pamięć, to rola czarownic w wykonaniu aktorki scenicznej Kathryn Hunter, która manipuluje swoim ciałem i głosem, upodabniając się do złowieszczych ptaków często pojawiających się w filmie. Ciekawym rozwiązaniem jest także uczynienie z zalanej wodą podłogi w jednej z zamkowych sal kotła wiedźmy. Ważny jest także w końcu wiek odtwórców głównych ról, Danzela Washingtona i Frances McDormand, który wpływa na odbiór historii. W ich interpretacji postacie stają się zarazem szczególnie opanowane i zdesperowane. Szybko orientujemy się, jak dobrze pasują do galerii coenowskich głupców skazanych na porażkę.

Serial na czasie

Dobre rady Johna Wilsona

sezon 2, 6 odcinków po 25–28 min

Każdy z odcinków nietypowego serialu dokumentalnego sygnowanego nazwiskiem Johna Wilsona ma dostarczyć odpowiedzi na proste pytanie sformułowane w tytule. W drugim sezonie są to m.in. Jak inwestować w nieruchomości?, Jak smakować wino? i Jak być spontanicznym?. Twórca zwykle poszukuje odpowiedzi, wyruszając na ulice Nowego Jorku, zaczyna od zadawania pytań przechodniom i wkrótce trafia na jakiś nietypowy trop. Przy tym niepewnym głosem na bieżąco radzi, co należy zrobić, często po chwili wycofując się ze swojej porady, gdy ta się nie sprawdza. Gdy Wilson wprowadza lub podsumowuje temat, czy też gdy zatrzymuje się, by dokonać introspekcji lub dygresji, jego rozważaniom towarzyszą liczne, uchwycone na nowojorskich ulicach obrazy nietypowych postaci, przedmiotów i sytuacji.

W drugim sezonie serialu, nakręconym już w trakcie pandemii, eskapady Wilsona wydają się bardziej zaplanowane. Większa jest natomiast liczba dziwactw uwiecznionych kamerą, tym razem z pomocą asystentów. Ich inwentarz pozwala zilustrować każdą sytuację. Przykładowo, gdy Wilson argumentuje, że wino jest dobrym i bezpiecznym podarkiem do zabrania na imprezę, jako kontrprzykłady zostają pokazani mężczyzna biegnący po ulicy ze świniakiem na ramieniu i drugi z ogromną pluszową żyrafą. W tym samym odcinku, gdzie Wilson uczy się smakować wino, odwiedza on kolekcjonera i smakosza starych wojskowych racji żywnościowych, a także fabrykę zapachowych kuli do kręgli. Po tym wszystkim uznaje, że świat wina nie jest dla niego i wybiera świat smakowych napojów energetycznych. Przedtem odwiedza jednak posiadłość ich producenta, multimilionera, który wydaje się tworzyć wokół siebie coś w rodzaju kultu. Niełatwo opisać mieszane uczucia, które budzi finał tego zaskakującego odcinka.

Serial nie zawsze uderza jednak w niepokojące tony. Cieplejsze uczucia budzą występy starszej pani, od której Wilson wynajmuje mieszkanie, i która bezinteresownie robi mu pranie i podaje posiłki. A chociaż główny cel odcinka zwykle zostaje porzucony lub wręcz przeciwnie, ostentacyjnie zrealizowany z absurdalną przesadą, to zwykle pojawia się pouczająca puenta, w jakiś sposób wskazująca zdrowe podejście do problemu. Przykładowo, jeśli chodzi o poszukiwanie miejsca parkingowego, uczymy się, że mieszkając w dużym mieście, lepiej nie być zbyt zaborczym – ale nawet ta porada zostaje podana w zawiły, humorystyczny sposób. Puenty stanowią jednak jedynie zabawną wisienkę na torcie, a najbardziej pouczająca jest zdolność Wilsona do wyciągania lekcji ze spotkań z nawet najbardziej ekscentrycznymi mieszkańcami Nowego Jorku.

Filmowa nowość

Licorice Pizza

reż. Paul Thomas Anderson, prod. USA, 133 min

Paul Thomas Anderson należy do pokolenia twórców, którzy w latach 90. na nowo zdefiniowali amerykańskie kino autorskie i niezależne, czyli m.in. Quentina Tarantino, Stevena Soderbergha, Sofii Coppoli czy Wesa Andersona. Mimo silnej konkurencji nawet na tym tle jego filmografia wypada bardzo dobrze, a dzieła cenione są za wysublimowaną stylistykę, otwartość na interpretacje i wybitne występy takich aktorów jak Philip Seymour Hoffman, Daniel Day-Lewis czy Joaquin Phoenix. W zasadzie to każdy film Andersona szybko staje się kultowy, ale warto zaznaczyć, że rzadko idzie to w parze z imponującym wynikiem finansowym. Inna kwestia jest taka, że ostatnie jego filmy: Aż poleje się krew, Mistrz czy Nić widmo mogą wydawać się zimne i nieprzystępne, więc publiczność być może zapomni o ciepłej, energicznej i zabawnej stronie kina Andersona, którą pokazał w Lewym sercowym, Magnolii i Boogie Nights.

W tym kontekście Licorice Pizza pojawia się we właściwym czasie. Jest to opowieść osadzona w latach 70. w rodzimym dla twórcy San Fernando Valley. Nastolatek Gary Valentine (Cooper Hoffman, syna Philipa Seymoura), zarabiający już jako aktor, spotyka kilka lat starszą Alanę Kane (Alana Haim, z zespołu Haim, której siostry i rodzice także pojawiają się w produkcji) i zaprasza ją na randkę, ku nie najlepszej reakcji. Na przestrzeni następnych lat ich drogi schodzą się ponownie w kolejnych barwnych epizodach. W pewnym momencie dwójka handluje wspólnie łóżkami wodnymi i spotyka zwariowanego producenta filmowego Jona Petersa (Bradley Cooper). Kiedy indziej Alana otrzymuje rolę u boku równie zwariowanej gwiazdy, Jacka Holdena (Sean Penn), czy pracuje jako wolontariuszka dla lokalnego polityka (Benny Safdie), a Gary zostaje niesłusznie aresztowany i otwiera salon z automatami do gry.

W Kalifornii pozbawionej dobrych wzorców i odpowiedzialnych dorosłych nietypowa para znajduje najlepsze oparcie w sobie nawzajem. Te dwie główne role wypadają bardzo naturalnie i Andersonowi udaje się rewelacyjnie wykorzystać doświadczonych aktorów, a także tło epoki, która tym razem wygląda nieco inaczej, a także świetnie brzmi, ze względu na niesztampowe wybory muzyczne. Biegłość twórcy nie jest na pierwszym planie, ale wiele dzieje się pod powierzchnią; przykładowo epizodyczna formuła opowieści świetnie łączy się z tematem wchodzenia w dorosłość. Oczywiście podróż w tamte czasy więcej znaczy dla Andersona niż dla nas, ale znaczy wystarczająco dużo, i dobrze, że zdobył się on na nostalgiczny film.

Artykuły z tej samej kategorii

Utracone i odzyskane dzieła sztuki

W latach 1939-1945 wiele dzieł sztuki było kradzionych, niszczonych i ukrywanych. Część sławnych dzieł udało się odzyskać, ale wiele z ich nadal nie powróciło...

Spotkanie z człowiekiem-słoniem

David Lynch i przesłanie filmu "Człowiek-Słoń". Jak nasze społeczeństwo i media wpływają na postrzeganie przez nas innych ludzi? Czy...

Stephen King „Holly” – recenzja

Czy jesteś gotowy na nową opowieść Mistrza Grozy? Stephen King i jego najnowsza książka ,,Holly''. Przeczytaj recenzję Kamila Kijanki...