Wszystkie tatuaże są równe
Czy wyrażanie swojej szczerej (niekoniecznie pozytywnej) opinii można już nazwać nietolerancją? Czy tatuaż może być brzydki, a zmiana koloru...
Internet niby ułatwia życie, ale też je utrudnia. Bo żeby przeprowadzić najprostszą operację gdziekolwiek, trzeba przejść upierdliwą procedurę rejestrowania. Owszem, niby można być tak zwanym „gościem” – co brzmi całkiem dumnie – ale na koniec i tak znajdą jakiś sposób, żeby wydusić z ciebie dane. Bo niezauważenie świat stał się jednym wielkim zbiorem danych. A my maluczcy żyjemy właściwie tylko po to, żeby z nas te dane wycisnąć.
Co gorsza, ta przypadłość Internetu wyłazi ze świata wirtualnego do rzeczywistego. Wszędzie chcą od ciebie danych, wszędzie chcą cię rejestrować, wszędzie komplikują to, co kiedyś było proste.
Garść przykładów. Jakiś czas temu w Londynie poszliśmy rodzinnie do Science Museum. Jak większość wspaniałych londyńskich muzeów także i to jest darmowe. Płaci się tylko za wejście na czasowe wystawy oraz specjalne atrakcje. No i chcieliśmy odwiedzić taki segment dla dzieci, gdzie młodzi mogą sobie porobić doświadczenia, pokręcić korbką, pomacać, podziałać, polizać. Tam właśnie wejście było dodatkowo płatne, toteż stanąłem w krótkiej kolejce z wymiętym banknotem 20-funtowym w ręku. Kolejka była krótka, ale stało się długo. A dlatego, że nie wystarczyło zapłacić i wziąć bilet. Trzeba się było zarejestrować.
– A bez rejestrowania nie można? – spytałem płaczliwie. Można, ale wyjaśniono mi, że klient zarejestrowany, wprowadzony do bazy danych ma liczne przywileje. Z tego, co zrozumiałem, najważniejszy był taki, że nie będzie się rejestrować przy następnej wizycie, bo jest już zarejestrowany. Ponadto nie zamierzałem wracać do Science Museum przez najbliższe 30 lat, a szansa, że pożyję dłużej przy mojej nadwadze, nie jest zbyt wielka. Była to więc najprawdopodobniej moja ostatnia wizyta w tej zacnej placówce. Ergo: rejestracja nie miała dla mnie najmniejszego sensu. Oceniłem jednak szybko, że tłumaczenia, dlaczego nie chcę się rejestrować, potrwa dłużej niż podanie moich bezcennych danych. Skapitulowałem więc i podyktowałem maila, narodowość, jakieś inne pierdoły. Na koniec zapłaciłem 18 funtów i wreszcie mogliśmy iść cieszyć się faktem, że nasz syn potrafi naciskać rozmaite guziki.
A żeby poskakać sobie na trampolinach w Warszawie, też trzeba się zarejestrować. Nie ma tak, że wchodzisz, mówisz „poproszę bilet” i idziesz skakać. Nie, najpierw pani odsyła cię do stanowiska z tabletem, gdzie musisz wypełnić kwestionariusz. Mail, numer telefonu, numer buta, rodzaj używanej pasty do zębów, data utraty dziewictwa, stosunek do antysemityzmu, ulubiony myśliwiec z II wojny światowej, wykształcenie, orientacja seksualna, szczepienia, przebyte operacje, preferowany tłuszcz, ulubiony kompozytor romantyczny. Czyli garść podstawowych informacji. Ale są plusy: przy następnej wizycie już faktycznie jesteś zarejestrowany i wpuszczają cię do szatni zaraz po opłacie. Nie wiem, dlaczego nie mogę sobie poskakać bez podania numeru kołnierzyka, ale cóż – przymus rejestracji na pewno jest zapisany w którejś umowie licencyjnej, którą akceptujemy zawsze bez czytania, aktualizując swoje iPhony.
Albo takie gokarty. Idziesz, chcesz się przejechać z dzieckiem po torze, ale to nie takie proste. Odsyłają cię do komputera, a tam… no wiadomo: dane, dane, dane.
Mam wrażenie, że rocznie poświęcam na logowanie, rejestrowanie się, odzyskiwanie haseł i udowadnianie, że ja to ja od dwóch do trzech tygodni. I może nie jest to jakaś szczególnie głęboka refleksja, ale się nią podzielę: mam tego dość.