Sieć znajomych, znajomi w sieci
Media społecznościowe osiągnęły taką popularność, że powstał żart, że jeśli nie ma cię na Facebooku, Instagramie, Twitterze lub innym medium to tak, jakby nie było cię...
Łukasz Adamski
O braku Oscara dla Leonardo DiCaprio krążą już legendy. No, może nie tyle legendy, ile legendarne żarty. Oto w „Zjawie” Alejandro G. Inarritu, który zapewne zgarnie kolejny rok z rzędu pulę oscarową (znów Meksykanie zabierają pracę Amerykanom!), nakręcił scenę walki Leo z niedźwiedziem. Oscara ma podobno dostać właśnie niedźwiedź.
Liczba memów z niedźwiadkiem ze złotem w łapie i płaczącym Leo za plecami jest większa niż przeróbki Olka Kwaśniewskiego z 0.7, Ryszarda Petru ze swoim EGO na Rubikoniu i Tomasza Lisa w roli 9- letniej Julci piszącej do premier Szydło z twittera with love. No dobra, dosyć śmieszkowania. Leonardo DiCaprio jest przecież aktorem wybitnym. Od nastolatka, gdy dotrzymywał kroku samemu Robertowi De Niro („Chłopięcy świat”), fenomenalnie wcielił się w chorego na zespół Downa (pierwsza nominacja do Oscara w wieku 19 lat) czy w końcu obnażył twarz Artura Rimbauda u Agnieszki Holland, DiCaprio dowodzi, że jest jednym z najinteligentniej prowadzących swoją karierę aktorów. Niewiele brakowało, by wpadł w szufladkę po roli w „Titanicu”. Szybko jednak odkleił się od wizerunku „boskiego Leo”. Nie przez przypadek maestro Martin Scorsese obsadza go w niemal każdym swoim filmie, zastępując tym samym swój legendarny duet z De Niro.
Akademicy przyznający najbardziej pożądaną nagrodę filmową świata – Oscara nie podzielają jednak entuzjazmu reżyserów, krytyków i widzów. DiCaprio zdobył za kreację w „Zjawie” trzeci w karierze Złoty Glob i piątą nominację do Oscara. Tym samym dołączył do prestiżowego klubu wielkich aktorów, którzy w wieku 42 lat mimo pięciu nominacji nie dostali statuetki (Jack Nicholson, Al Pacino, Peter O’Toole, Marlon Brando). Ich późniejsze oscarowe przygody pozwalają DiCaprio patrzeć w przyszłość z nadzieją. No, ale przecież są tacy, którzy Oscara nigdy nie zdobyli, mimo kilku nominacji. Skoro bez statuetki do dziś są Albert Finney, Ed Harris, Annette Bening czy Glenn Close (6 nominacji!) można zastanawiać się nad wpływem sympatii akademików na ich profesjonalny osąd. Nie można też zapominać, że DiCaprio nie dostawał nominacji za role absolutnie tego godne. Brak uznania za zagranie J. Edgara Hoovera, sfrustrowanego męża w „Drodze do szczęścia” czy sadystycznego rasisty u Tarantino mogą spędzać mu sen z powiek przed oscarową nocą.
W Hollywood toczy się kolejna poprawna politycznie debata o rzekomym rasizmie w fabryce snów. Choć akademicy nagrodzili nie tak dawno najważniejszymi Oscarami dwa peany na cześć Murzyn… tfu, Afroamerykanów „Zniewolony” i „Django”, Spike Lee, George Clooney i kilku innych wrażliwych lewicowców zapowiedzia- ło bojkot imprezy. Dlaczego? Bowiem Akademia nie nominowała w tym roku w żadnej z czterech aktorskich kategorii Afroamerykanów. Jak się to łączy z zatroskanym o losy nagrzewającej się efektem cieplarnianym ziemi Leo? Cóż, dwa Oscary przegrał on z Murzynami (Jamie Foxx w 2005 roku i Forest Whitaker w 2007). Jak Akademia wprowadzi parytety, zabraknąć może dla Leo miejsca nawet wśród nominowanych. Tym bardziej trzeba trzymać kciuki, by Oscara sprzed nosa nie zabrał mu w tym roku niedźwiadek. Szczególnie, że o prawa nienominowanych futrzaków, mogą upomnieć się ekolodzy…