poprzedni artykułnastępny artykuł

K-pop, frytki i polityka

Mechanizm socjologiczny i psychologiczny znam i jestem w stanie o nim opowiedzieć. W teorii. Bo tak naprawdę absolutnie nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie w naszych czasach ulegają reklamom. Tym bardziej że też przecież znają te mechanizmy.

Reklama ponoć jest dźwignią handlu, ale w pewnych rzadkich sytuacjach można za jej pomocą skończyć jak facet z USA, który chciał zwiększyć prędkość swojego samochodu; zamontował do niego silnik odrzutowy i pozostał po nim i jego pojeździe tylko wypalony ślad na asfalcie.

W dalekiej Indonezji zamknięto na jakiś czas kilkadziesiąt restauracji sieci McDonald’s. Wszystko za sprawą reklamy, do której najęto K-popowy boysband BTS. Reklama ta, zresztą, pojawiła się także w Warszawie. Nasz lud jednak okazał się na nią odporniejszy. Albo K-pop w Indonezji jest popularniejszy, albo po prostu jest to potwornie przeludniony kraj, więc i na jeden McDonald przypada dużo więcej osób. W każdym razie efekt był taki, że dzieciaki zaczęły walić pod wpływem billboardów ze swoimi ulubieńcami po cheeseburgery, frytki i colę w takich liczbach, że restauracje nie były w stanie sobie poradzić z obsługą, szczególnie w trudnych czasach pandemicznych, i trzeba było je pozamykać. Restauracje, nie dzieciaki. Lepiej wyjaśnić, bo w końcu różnie bywa.

Jak to jest możliwe? Mieszkaniec Indonezji ma na temat działania reklamy podobną wiedzę jak mieszkaniec Polski. Wie, że chłopakom z BTS po prostu dano pieniądze. Gdyby więcej zapłaciło KFC albo sieć knajpek wegańskich, to reklamowaliby właśnie je. Mogliby kibicować energetyce węglowej, jądrowej albo odnawialnym źródłom energii, twierdzić, że kawa służy zdrowiu lub wręcz zabija. Zależy, kto lepiej by zapłacił. Artyści na całym świecie już tak mają.

No dobrze, tłum atakujący „ulubioną” restaurację piosenkarzy składał się głównie z małolatów, naiwnych jeszcze, szukających idoli, gotowych zrobić wszystko, co ci idole każą. Tyle tylko, że reklama, i najpopularniejsza jej forma, czyli „dowód z autorytetu”, zapraszanie znanych i lubianych do tego, by zachęcali do kupowania, jest faktycznie dziś jedną z dźwigni handlu. I to handlu nie tylko zwykłymi towarami – burgerami czy shake’ami. To nie tylko Robert Lewandowski z telefonem komórkowym czy pani Kurdej-Szatan z siecią komórkową. To także obrót ideami, planami, sposobami na życie.

Bohaterom takich „reklam” – gdzie nie sprzedaje się samochodu czy płynu na porost włosów, a model ideologiczny porządku społecznego, kandydatury, założenia partii i opinie polityczne – czasem wprost płaci się pieniędzmi, ale często też prestiżem, stanowiskami, akceptacją i adoracją. Jest jeszcze jedna różnica z reklamą typową. Do tej ostatniej nie zachęca się nikogo szantażem. W przypadku artystów, aktorów, muzyków, pisarek, popierających takie czy inne idee, ideologie, partie polityczne, dodatkowym argumentem, najsilniejszym, jest strach. Strach przed tym, że jeśli nie zachowają się jak trzeba, spotka ich ostracyzm środowiskowy. Nie będą już lubiani jak swoi.

Więc chodzą i opowiadają wszyscy to samo, gnębiąc każdego, kto się wychyli i powie coś innego. A lud, czyli odbiorca? Czasem ich słucha. Choć trzeba pamiętać, że mimo wszystko więcej dzieciaków w Indonezji nie pobiegło po hamburgera pod wpływem kilku dzieciaków, niż pobiegło. I to jest dobry prognostyk.

Reklama, i najpopularniejsza jej forma, czyli „dowód z autorytetu”, zapraszanie znanych i lubianych do tego, by zachęcali do kupowania, jest faktycznie dziś jedną z dźwigni handlu.

Artykuły z tej samej kategorii

W pułapce dwójmyślenia

Czy to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest? 🗣 Czy nie zagubiliśmy się w wygodnym światku gotowych poglądów...

Ile oni zarabiają!

Instagramerki, patocelebryci, influencerzy - ile oni zarabiają? 💸 Czy to wszystko jest oburzające i niemoralne, czy może istnieje coś...

W labiryncie informacji

Kulisy dzisiejszych mediów, gdzie fakty miesza się z fikcją, a prawdziwość informacji staje pod znakiem zapytania. Czy zawsze to,...