Wywiad z Robertem Gawlińskim – liderem zespołu „Wilki”
Rok 2022 był ważny dla zespołu Wilki i jego fanów z kilku powodów. Zespół obchodził 30-lecie debiutanckiej płyty, a także 20-lecie kultowego...
Bartek Szczęśniak: I nim być, żeby o nich opowiadać. Jestem fanem złych polskich filmów, choć niektóre są tak złe, że przedzieram się przez nie jak przez pajęczyny.
YouTube jest pełen kanałów z recenzjami filmów i gier komputerowych, miałem kilka ulubionych, amerykańskich – „JonTron”, „Nostalgia Critic” czy „Angry Joe”. Pomyślałem, że jest tyle tak strasznych polskich filmów z potencjałem komicznym, którymi w Ameryce raczej się nie zainteresują, że szkoda by było, żeby się miały zmarnować. A niektóre kiepskie filmy naprawdę są warte obejrzenia. Oglądając „Lubię nietoperze”, „Klątwę doliny węży”, „Arche. Czyste zło” czy „Drzewa”, miałem prawdziwy ubaw. Kolejny typ, o którym lubię opowiadać to są filmy po prostu przaśne, jak moja pierwsza produkcja – „Gulczas, a jak myślisz”. Inne, zwłaszcza te nowsze, są jednak tak złe, że nawet nie są śmieszne. Są złe w tym, że są złe.
Ale przyznaję, że muszę je oglądać na raty. Staram się też nie pracować nad więcej niż jednym złym filmem miesięcznie, żeby nie wypalić formatu i nie stracić świeżości spojrzenia.
To się zdarza. Ale praca nad każdą recenzją, to przeglądanie filmu klatka po klatce i skrupulatne pisanie scenariusza.
Początkowo przez jakieś dwa, trzy lata robiłem to faktycznie hobbystycznie. Kanał znacząco zyskał na popularności kiedy wpadłem na pomysł ze streszczeniami lektur. Kiedyś przypadkowo trafiłem na bodajże niemiecki film na YouTube, w którym za pomocą ludzików LEGO ktoś streszczał historię Szekspirowskiego Makbeta. Nie rozumiałem, co autor opowiada, ale format i pomysł bardzo mi się spodobał. Przeczesałem youtube’owy rynek i okazało się, że nikt się jeszcze nie targnął na humorystyczne streszczenia polskich lektur.
„Cierpienia młodego Wertera” Goethego. Byłem absolutnym antyfanem tego dzieła. Zastanawiałem się, czy ktoś podzieli moją opinię.
Początkowo był to jedynie humorystyczny program, w którym pokrótce w karykaturalny sposób streszczałem fabułę danej lektury. Z biegiem czasu pomysł ewoluował, zacząłem łączyć przyjemne z pożytecznym. Teraz walorów edukacyjnych jest – nieskromnie mówiąc – więcej. Ostatni mój odcinek opowiadający o „Tristanie i Izoldzie” trwał ponad 30 minut, „Lalka” sprzed lat, w której jest przecież znacznie więcej wątków, niecały kwadrans. To jest spora dysproporcja, dlatego zastanawiam się, czy niektórych lektur nie omówić jeszcze raz.
Tak było w przypadku „Folwarku zwierzęcego” Orwella. Nie jest to opowiadanie łatwe. Żeby zrozumieć kontekst metafory, trzeba mieć już jako taką wiedzę o świecie i jego historii. Wtedy uderza prostota pomysłu, a lektura robi się fascynująca. W gimnazjum nie do końca ją zrozumiałem. Dla mnie była wówczas opowiastką o zwierzątkach, które coś tam robią.
Nie chciałbym się stawiać w roli eksperta od oświaty. W procesie omawiania lektur poloniści często nie mają dużego pola do popisu. Nie obarczałbym winą nauczycieli, których zadaniem jest przygotowanie maturzystów do rozwiązywania zadań pod wcześniej ustalony przez kogoś klucz.
Kilka razy zdarzyło mi się dostać mail ze zdjęciem, na którym na lekcji języka polskiego licealiści oglądają jeden z moich odcinków ze streszczeniami. Raz nawet odezwał się do mnie polonista, który poprosił mnie o nagranie pozdrowień dla jego klasy, która właśnie opuszczała liceum. Chyba nie wszyscy w tym towarzystwie mną gardzą.
Bo w przeciwieństwie do tradycyjnych sposobów nauczania jest w stanie w dużo lepszy sposób utrzymać uwagę widza. Gdy omawiałem „Hamleta”, absolutnie szczerze powiedziałem wprost: „To jest świetny dramat, przeczytajcie go”.
I dostałem dużo wiadomości zwrotnych z podziękowaniami, że faktycznie było warto. Jeśli zachęciłem kogoś do przeczytania „Hamleta”, to jestem dumny – i z niego, i z siebie.
Przez chwilę. Nie udało mi się jednak podejść do sesji, bo miałem deadline z moją książką. Ale nie wykluczam powrotu.
Książką, która zaledwie kilka dni temu miała swoją premierę. Skąd pomysł na „Wykłady profesora Niczego”?c
Myślałem już wcześniej o napisaniu czegoś w konwencji kanału ze streszczeniami. Tym razem, oczywiście w humorystyczny sposób, opowiadam o epokach literackich.
Na potrzeby programu stworzyłem pewne alter ego. Profesor Niczego na wykładach zachowuje się nieco teatralnie i charakteryzuje się stylem ubioru, który na co dzień jest mi raczej obcy.
To ksywka jeszcze z czasów szkolnych. Nadał mi ją trener kiedyś na jednym z treningów, ponieważ moje prawdziwe nazwisko jest bardzo podobne do nazwiska pewnego sławnego piosenkarza, któremu na imię jest Mietek. Stąd Mieciu.
Przeciwnie. Im bardziej będziesz kogoś udawał, przybierał pozę, tym mniejsze masz szanse wybicia się. Wiele osób zarzucało mi, że zmieniłem się w trakcie trwania programu. Mają rację. Kiedyś starałem się być inny, mówić nieco wyraźniej, prowadzić program w nieco bardziej telewizyjnej konwencji, robiąc nieraz po pięć dubli na kwestię, żeby wszystko wyszło dobrze. Dziś jestem bardziej sobą, nie przejmuję się zbytnio, gdy zdarzy mi się przejęzyczyć.
Też, ale trochę mniej. Pismo gorzej przyjmuje tę konwencję niż kamera. Ale uspokajam – nie jest to książka ugrzeczniona przez wydawcę.
YouTube na to pozwala. Jeśli ktoś chce zrobić format, może to zrobić sam, wybrać odpowiadający mu sposób narracji i konwencję, oczywiście zachowując przy tym jakieś rozsądne granice. Ubliżanie komuś personalnie to nadal nie jest coś, na co twórca powinien sobie pozwalać tylko dlatego, że tworzy w Internecie. Programy w TV mają swoje normy i zasady, tworzy go większy zespół, a osoba, która go prowadzi, jest tylko częścią tej machiny. Internet zrewolucjonizował takie podejście i wcale nie uważam, żeby to było złe. Choć są ludzie, którzy tego nieco nadużywają i robią bardzo złe rzeczy.
Właśnie ubliżanie innym albo nie do końca uczciwe działania marketingowe typu lokowanie produktów takich jak pożyczki chwilówki. Ale o ile jestem w stanie zrozumieć kogoś, kto robi coś dla pieniędzy, to nigdy nie zrozumiem kogoś, kto wyrzuca pieniądze w błoto.
Logo PISF w ogóle nie powinno pojawiać się w moich recenzjach.
Mówię o tym w swoich programach. Ostatnio zwróciłem uwagę na pewnego reżysera, który w przedmowie do filmu napisał, że stworzył film dla kobiet. Film, który w sposób dosłowny obrażał kobiety. Wytarł sobie gębę konwencją i ludźmi, którzy ten film z nim robili. Bardzo nieładnie wytarł.
Jestem przeciwnikiem nagonek na aktorów, którzy niefortunnie wybrali. Czasem ciężko po samym scenariuszu rozpoznać gniota. Choć podobno Ian McKellen, wcielający się w rolę Gandalfa, po przeczytaniu scenariusza do „Władcy Pierścieni” był przekonany, że będzie to właśnie gniot. Kiepski film nigdy nie jest efektem jednego słabszego ogniwa. Z drugiej strony tylko ten nie popełnia błędów, kto nic nie robi. Dlatego choć wyśmiewam nieudolność twórców, doceniam czasem konsekwencję, z jaką niektórzy potrafią realizować swoje marzenie, by nakręcić film.