Wężowa pasja Artura Groszkowskiego
Boisz się węży? A może fascynują Cię te niesamowite gady? Poznaj historię Artura Groszkowskiego - hodowcy z Wałbrzycha, który...
Janek Samołyk to wrażliwy, niezwykle utalentowany muzyk z Wrocławia. We wrześniu mija 11 lat od wydania jego pierwszego albumu. Wokalista i gitarzysta opowiedział nam o swojej współpracy ze słynnym brytyjskim producentem Markiem Wallisem i trasie koncertowej w Chinach.
Nawet w najciemniejszym i najdłuższym tunelu musi być na końcu jakieś światełko.
Poprosiłem basistę, by zaśpiewał mi coś po włosku, bym mógł potem spróbować skopiować jego akcent.
Kamil Kijanka: We wrześniu minęło dziesięć lat od ukazania się Twojego pierwszego długogrającego albumu. Jak oceniłbyś tę ostatnią dekadę?
Janek Samołyk: Na pewno jestem dumny z tego, co udało mi się osiągnąć. Nagranie czterech płyt z premierową muzyką, a w zasadzie to pięciu, licząc tę nagraną w duecie Sam&Bart, to naprawdę niezły wynik. Najważniejsze, że słuchając ich po czasie, nie czuję jakiegoś wstydu. (śmiech) Miałem wielką ochotę uczcić tę rocznicę. Niestety, sytuacja na świecie pokrzyżowała te plany. Pomyślimy o trasie koncertowej na jedenastolecie…
A który moment uznałbyś za przełomowy? Czy zdarzeniem, które pozwoliło przeistoczyć plany o profesjonalnym muzykowaniu w rzeczywistość, było wyróżnienie na OFF Festivalu?
Myślę, że tak. Już w czasach szkoły średniej grałem w różnych zespołach, pisałem piosenki i marzyłem o prawdziwej karierze. Później założyłem konto na MySpace i wrzucałem swoje kompozycje. Wśród nich była piosenka „Don’t think too much”, która, jak się okazało, zrobiła dobre wrażenie i pozwoliła mi wygrać konkurs debiutów na OFF Festivalu. Pozwoliło mi to uwierzyć, że mimo początkowych niepowodzeń być może ta droga ma sens. Wyróżnienie to umożliwiło mi nagranie płyty „Wrocław”. Był to niewątpliwie bardzo ważny moment, ale takim przełomowym krokiem ku profesjonalizmowi było nagranie kolejnego albumu, zatytułowanego „Problem z wiernością”. Wtedy postawiliśmy wszystko na jedną kartę i graliśmy dużo koncertów.
Czy są już jakieś plany dotyczące nowego albumu? Po przedostatniej płycie na kolejną czekaliśmy trzy lata. Ostatnią nagrałeś w 2017 roku, tak więc wnioski nasuwają się same…
Nie mam pojęcia, kiedy powstanie kolejna płyta. Teraz przyszedł koronawirus, który popsuł wszystkie plany i skutecznie uniemożliwił planowanie czegokolwiek. Jak skończy się pandemia, można powiedzieć, że ze wszystkim trzeba będzie zaczynać od zera. Myślę za to nad pewnym albumem podsumowującym te ostatnie dziesięć lat. Niekoniecznie na nośniku fizycznym. Chciałbym nagrać płytę akustyczną. Koncertowe, bardziej kameralne wersje moich utworów. Mam nadzieję, że uda się to zrobić jeszcze w tym roku.
„Czas najlepszy w życiu” – czuć, że jest to płyta pisana od serca. Nie miałeś obaw, decydując się na tak osobisty album?
Na tej płycie faktycznie znajduje się wiele osobistych historii z mojego życia. Najwięcej ze wszystkich moich dotychczasowych albumów. Wiem, że w związku z tym zdania na jej temat są podzielone. Jedni lubią ją trochę mniej, drudzy uważają ją za najlepszą pośród tych, które nagrałem. Ja jestem naprawdę zadowolony z końcowego efektu, jaki udało nam się osiągnąć.
W jednym z wywiadów wspominałeś, że chciałeś zrobić coś w stylu „Disintegration” The Cure. Jeśli miałbym upatrywać tu jakichś podobieństw, to przychodzi mi na myśl płyta „Faith”. Tak jak tam, tak i u Ciebie z ciemności wychodzi światełko w tunelu na lepsze jutro. Trzeba tylko wierzyć…
Zawsze trzeba wierzyć, że będzie lepiej. Chyba nie potrafiłbym napisać piosenki, w której nie byłoby choćby cienia nadziei na lepsze jutro. Nawet w najciemniejszym i najdłuższym tunelu musi być na końcu jakieś światełko.
Nagrałeś także jedną z piosenek w języku włoskim. Skąd ten pomysł?
Miałem melodie i akordy, ale jeszcze nie miałem tekstu. Kiedy próbowałem po polsku – brzmiało zbyt depresyjnie, a kiedy po angielsku – nie podobało mi się. Włoskiego tak naprawdę nigdy na serio się nie uczyłem, choć miałem moment, że próbowałem. Znam za to kilka piosenek po włosku ze zrozumieniem i kojarzę trochę słów. Zacząłem więc ze słownikiem w ręku trochę kombinować, ale wiedziałem, że będę potrzebował pomocy. Piosenkę pomógł mi napisać Robert Pękala z Dust Blow. Świetny gitarzysta, który po części wychowywał się we Włoszech. Poza tym grałem kiedyś trasę koncertową razem z Erlend Øye z zespołu Kings of Convenience i on miał w składzie dwóch muzyków z Włoch – perkusistę i basistę. Bardzo fajni ludzie, utrzymujemy zresztą kontakt do dziś. Ten basista śpiewał też chórki, więc poprosiłem go, by zaśpiewał mi coś po włosku, bym mógł potem spróbować skopiować jego akcent. (śmiech) I tak rzeczywiście się stało.
Nad ostatnim albumem pracowałeś także z Markiem Wallisem. Producentem, z którego usług korzystali tacy giganci jak U2 czy The Smiths. Jak do tego doszło?
Mark Wallis pracował przy kilku płytach, które bardzo lubię, dlatego pomyślałem, że mógłby mi pomóc. Przede wszystkim bardzo cenię jego pracę, którą wykonał z takimi zespołami jak The Go-Betweens, The Stranglers czy przede wszystkim The LA’s. Zwróciłem się do niego, czy mógłby pomóc przy piosence „Ślad”. Pracując nad albumem, wszyscy w zespole mieliśmy takie poczucie, że jest to kompozycja wyjątkowa. Mark się zgodził i – co było dla nas szczególnie miłe – piosenka bardzo mu się spodobała. Nie obyło się jednak bez pewnych problemów.
Jakich?
Mark początkowo nie wiedział, jak zabrać się za produkcję i mix polskiego wokalu. Te wszystkie nasze „ś,ć,dź” sprawiały sporo kłopotów. Nikogo nie powinno dziwić stwierdzenie, że jest on osobą niezwykle profesjonalną. To, w jaki sposób pracuje nad ścieżką wokalu, powodowało jednak, że wszystkie nasze typowo polskie spółgłoski się uwydatniały. Znaleźliśmy jednak pewne rozwiązanie. Ostatecznie Mark przygotował mix, natomiast na etapie masteringu wokal został przygotowany przez kogoś innego.
Cofnijmy się do przełomu 2011/2012 roku i trasy koncertowej w Chinach. W jaki sposób udało się to zorganizować?
Najpierw w Chinach pojawił się zespół Iowa Super Soccer z Mysłowic, z którym znamy się od lat. Dostał tam nawet nagrodę i został zaproszony ponownie. Najpierw zostało to zorganizowane przez Polaków mieszkających w Chinach, drugi raz już przez samych Chińczyków, którzy chcieli poszerzyć skład. Dzięki temu miałem szansę tam wystąpić. Pamiętam, że pomagaliśmy sobie wtedy nawzajem. Ja grałem na gitarze utwory Iowa Super Soccer i śpiewałem w chórkach, a członkowie grupy z Mysłowic wspomagali mnie przy moich kompozycjach.
Czy były jakieś nietypowe sytuacje podczas tej trasy? Coś Cię zaskoczyło?
Na pewno zapach chińskiego oleju jest bardzo intensywny i zupełnie inny od tego znanego w Europie. Czuć go nawet po powrocie z podróży. Chińczycy bardzo lubią jedzenie smażone na ulicznych straganach. Przyzwyczajenia kulinarne zdecydowanie różnią się od naszych.
Pamiętam jedną bardzo elegancką, niezwykle dystyngowaną panią, która z wielkim zaangażowaniem pałaszowała kurze nóżki na patyku. To musi chyba być u nich jakiś przysmak.
Przeżyłem także pewnego rodzaju szok kulturowy, gdy zwróciłem uwagę, że ludzie plują tam na ulicy bez żadnego skrępowania. Pamiętam też częstą obecność służb porządkowych w terenie i latające wojskowe samoloty nad miastami. Gdyby u nas było to na taką skalę, pomyślelibyśmy, że wprowadzono stan wyjątkowy.
A jak zachowywała się chińska publiczność?
Była naprawdę bardzo fajna! Nie widziałem tutaj większej różnicy między nimi a Europejczykami. Czuć było ich fascynację Zachodem. Nawet jeśli nie byliśmy za bardzo znani, to i tak mnóstwo osób przychodziło na nasze koncerty. Wtedy też pierwszy raz zobaczyłem swoją twarz na ogromnym billboardzie. Można się było poczuć jak gwiazda. (śmiech)
Może nie w najbliższym czasie, ze względu na ostatnie wydarzenia, ale w przyszłości życzę Ci kolejnej trasy koncertowej w Chinach. Czego życzyć poza tym?
Końca pandemii koronawirusa i wielu koncertów.