W pułapce dwójmyślenia
Czy to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest? 🗣 Czy nie zagubiliśmy się w wygodnym światku gotowych poglądów...
Z tym Parlamentem Europejskim to zabawna rzecz jest. Kiedy dziesięć lat temu pierwszy raz startowali w nich polscy politycy, trzeba było urządzać łapanki na kandydatów. Teraz o mandacie w Brukseli marzy każdy polityk i dla jego zdobycia jest gotów wypić na wizji własny mocz albo zrobić każde inne możliwe świństwo czy bzdurę. Tak, w 2004 roku nikt nie chciał tam iść. Daleko, jeździć trzeba w te i we w te, komu by się tam chciało. Ale to nie było jeszcze najgorsze. Najgorsza była wizja marginalizacji. Zepchnięcia na dalszy plan. Odsunięcia, od rzeczy naprawdę ważnych czyli polskiego tu i teraz. Dlatego wtedy naprawdę trzeba było polityków zmuszać do kandydowania. „Wiesz, tylko na jedną kadencję. Potem wrócisz do Sejmu”. Ci, którzy dali się ubłagać, szybko stwierdzili, że złapali Pana Boga za nogi. Ale – bardzo sprytnie – nie chwalili się tym zbytnio. Wieści o wspaniałościach brukselsko-strasburskich powoli docierały do Polski. Niby było wiadomo, że w europarlamencie można sporo zarobić, ale gołe parlamentarne pensje były jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Z Parlamentu Europejskiego dawało się wyciągnąć znacznie więcej kasy w rok, niż z ascetycznego i bidnego polskiego Sejmu przez całe stulecie. Polscy deputowani szybko opanowali rozmaite techniki wypompowywania pieniędzy (bardzo zabawnie opisuje to Marek Migalski w wychodzącej właśnie książce „Parlament Antyeuropejski”), bo też PE to instytucja szczodra i kto wie, czy głównym sensem jej istnienia nie jest płacenie europejskim politykom za to, żeby nic nie robili i dali święty spokój brukselskim biurokratom.
Z Parlamentu Europejskiego dawało się wyciągnąć znacznie więcej kasy w rok, niż z ascetycznego i bidnego polskiego Sejmu przez całe stulecie
W każdym razie w 2009 roku tajemnica jeszcze nie do końca się wydała. Ci, których ubłagano na jedną kadencję, gremialnie postanowili się poświęcić raz jeszcze i znowu dali się „zmarginalizować”. W ich ślady szło jednak coraz więcej rodzimych działaczy, do których docierały strzępy informacji o brukselskich luksusach, niebotycznych emeryturach i podróżach po najdalszych zakątkach globu opłacanych przez europejskiego podatnika (oczywiście biznes klasą). No a teraz – teraz to już każdy chciałby do tej Brukseli. Nastąpił gremialny szturm na listy wyborcze. Nikt nie chce już być polskim premierem, za to każdy eurodeputowanym, bo ten dużo więcej zarabia, nic nie robi, no i po dwóch kadencjach ma taka emeryturę, że jeszcze wnuki z niej pożyją. Ale tak naprawdę jest coś jeszcze oprócz pieniędzy. Polska polityka, ta tutejsza, tak obniżyła loty i tak wyprała się z jakiegokolwiek sensu, że czmychnięcie do Brukseli nie jest już marginalizacją, lecz wyzwoleniem. Oczywiście, Parlament Europejski nie jest bynajmniej przesycony sensem. To instytucja pusta i – szczerze mówiąc – dość niedorzeczna. Ale dla przeciętnego polskiego posła trafienie tutaj jawi się jak wzięcie żywcem do parlamentarnego nieba. I to niebo, potrafi rozmiękczyć nawet największych eurosceptyków. Znajomy MEP (czyli member of parliament) przytoczył taki dialog, jaki odbył z politykiem dość niechętnym Unii Europejskiej. – Im dłużej tu jestem, tym większym eurosceptykiem się staję – powiedział ów znajomy. A na to ten drugi: „Ja mam zupełnie odwrotnie. Im częściej patrzę na wyciąg z konta, tym bardziej kocham Europę.” Igor Zalewski
Przeczytaj również, o czym mówił Igor Zalewski w #ToSięNadaje