W pułapce dwójmyślenia
Czy to, co uważamy za prawdę, rzeczywiście nią jest? 🗣 Czy nie zagubiliśmy się w wygodnym światku gotowych poglądów...
Mechanizm jest prosty. Zaproszono nas na przykład do jakiejś debaty naukowej, programu radiowego czy telewizyjnego. Po naszym wystąpieniu dobiera się do mikrofonu jakiś śmieszny facet w okularach mówiąc, że wbrew temu, co twierdzimy Chopin nie była znaną amerykańską bitniczką, zwolenniczką legalizacji narkotyków i nie pozostawała w homoerotycznym związku z Marią Konopnicką. No, a w ogóle nie mówi się „czopin“, tylko jakoś podobnie. Oczywiście możemy polemizować z tymi bredniami waginoujemnego, faszyzującego zwolennika opresyjnego patriarchatu, ale możemy też zwrócić uwagę, że temu panu po prostu śmierdzi z buzi. Na próbę przywołania do porządku przez prowadzącego panel/audycję krzywimy się i rzucamy: „O, panu również” po czym ogłaszamy, że nas tu obrażono i tym niebywałym chamstwem zająć się musi ONZ, a my wychodzimy i noga nasza więcej w tym miejscu nie postanie. W następnym tygodniu odbieramy przyznaną uprzednio jakimś białoruskim wieśniakom nagrodę praw człowieka, lądujemy na okładce „Newsweeka” jako męczennik za wolność nauki oraz ruszamy w tournee po polskich programach publicystycznych oraz światowych wyższych uczelniach. Niestety, nie zamyka to do końca ust wstecznej hydrze, która powołuje się na nieaktualne, dwudziestowieczne badania naukowe, przeprowadzone jednak przed wprowadzeniem metodologii dekonstrukcyjno – genderowej, co je całkowicie kompromituje. I tu dochodzimy do smutnego wniosku, że nie da się wobec każdego z oponentów użyć argumentu o nieświeżym oddechu, bo w kraju, w którym pasta do zębów pozostaje luksusową fanaberią bogaczy, mało kogo ten argument przekonuje. Musimy więc uciec się do skarbca poręcznych epitetów przydatnych w walce ze wstecznictwem. Tym bardziej, że nikt nie wymaga od nas oryginalności. Zaczęło się ponad sto lat temu podczas uniwersyteckich sporów na temat teorii ewolucji, gdzie jej przeciwników nazwano swojsko kołtunami. Zgrabne to określenie przylgnęło do konserwy na długie lata, właściwie do końca lat 30., kiedy to boje z kołtuństwem toczył Boy. Uroczy nasz Peerel wolną wymianę myśli zawiesił, bo trudno dyskutować z socjologiem z KBW, który każdego przeciwnika nazywa faszystą i reakcjonistą, ale spory odżyły tuż po upadku komuny. I, trzeba przyznać, odżyły z pełnym asortymentem. Podważający mit założycielski III Rzeczpospolitej zostali oszołomami, a walczący z nieuchronnym postępem – ciemnogrodem. Przypadki cięższe z miejsca klasyfikowano jako antysemityzm i doprawdy nie trzeba było do tego obecności żadnego semity. Toczyło się tak przez pierwsze lata naszej wolności, doszły do tego epitety z arsenału politycznego (wykształciuchy kontra mohery, lemingi versus pisowcy) aż wreszcie przyszedł czas na renesans faszyzmu. Faszystką jest więc prof. Pawłowicz i broniący jej naukowcy, na drzwiach których wymalowano swastyki i w żołnierskich słowach wysyłano ich do gazu. Faszyzmem przejął się nawet sam premier broniący prof. Środy przed grupą zakłócającą jej wykład. To, że hołota ta nikogo nie pobiła to dla premiera nie argument, bo przecież pobić może. Fakt, może wziąć przykład z prof. Niesiołowskiego i ruszyć z pięściami i wyzwiskami na dziennikarki. Faszystów więc już mamy. Ciekawe, czy wrócą kołtuni?