Goście z układu obok
Motyw obcej cywilizacji dosyć często pojawia się w kulturze. Spotkanie z przybyszami porusza naszą wyobraźnię na wielu płaszczyznach. Pierwszą myślą sporej części...
Avril Lavigne po czternastu latach wróciła do Polski. Kanadyjska artystka 30 kwietnia wystąpiła w łódzkiej Atlas Arenie. Było to całkiem przyjemne, sentymentalne spotkanie. Szkoda tylko, że tak krótkie.
Myślę, że dla wielu osób mojego pokolenia, urodzonego we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, był to powrót do lat dzieciństwa. Znów mieliśmy „naście” lat. Mogliśmy poczuć się jak rodzice, którzy wybierają się na koncert idolki z czasów młodości. Na początku lat dwutysięcznych uwielbiali ją wszyscy. Chłopcy i dziewczęta… choć zapewne z nieco innych powodów. Nasze koleżanki słuchały namiętnie „Let Go” czy „Under My Skin”, a ściany w ich pokojach były oblepione plakatami z podobizną artystki z nieistniejących już magazynów „Bravo”. A koledzy? Któż z nas nie podkochiwał się w kanadyjskiej piosenkarce? Pewnie niewielu pamięta, że utwór „Complicated”, choć w innej, przyspieszonej wersji, znajdował się w piłkarskiej grze FIFA 2003. Wspomnień czar.
Polscy fani wreszcie się doczekali. Wydarzenie, które pierwotnie zaplanowano w marcu zeszłego roku, ostatecznie odbyło się ponad rok później. Powodem tej decyzji była pandemia COVID-19. Koncert w Łodzi był częścią trasy „Love Sux Tour”, początkowo nazwanej „Bite me Tour”, promującej najnowsze wydawnictwo wokalistki – „Love Sux” z 2022 roku.
I rzeczywiście, podczas niedzielnego koncertu mogliśmy usłyszeć aż trzy utwory z nowej płyty – „Bite me”, tytułowy „Love Sux” oraz „Love It When You Hate Me”. Nie zabrakło także znanych, starszych piosenek, takich jak „Girlfried”, „Sk8er Boi”, czy wspomniane „Complicated”. Niezwykle ciepło przyjęto cover „Wannabe” zespołu Spice Girls wykonany razem z supportującą tego wieczoru Kanadyjkę – Phem. Podczas wykonywania piosenki na scenę zaproszono kilka dziewcząt z pierwszego rzędu, co musiało być dla nich niezwykłym przeżyciem.
W zasadzie, jeśli ktoś wcześniej sprawdzał setlistę z ostatniej trasy, nie mógł być zaskoczony. Z jednym istotnym wyjątkiem – koncert w Atlas Arenie w porównaniu z ostatnimi występami Avril był niestety nieco okrojony. Największy minus stawiam z powodu braku „When you’re gone”. Byłem niemal pewny, że przebój ten, podobnie jak miało to miejsce podczas ostatnich koncertów, usłyszymy również w Łodzi. Myślę, że nie tylko ja poczułem się rozczarowany tą decyzją. Zastanawiam się tylko, czy krótsze spotkanie z polskimi fanami wynikało ze skonstruowanej umowy, czy też problemów zdrowotnych wokalistki. Lavigne podczas poprzedniego koncertu w Niemczech przyznała, że jest chora i ma problem z głosem, dlatego też poprosiła zgromadzoną publiczność o wsparcie. My nie mieliśmy na to szansy, przez co usłyszeliśmy aż trzy piosenki mniej. Jakie więc były powody? Możemy się tylko domyślać. Ballady, z których także znana jest Kanadyjka również się pojawiły. Na pożegnanie usłyszeliśmy chociażby wzruszającą kompozycję „I’m with you”, czy „Here’s to Never Growing up”.
W sumie Avril spędziła na scenie z jedną krótką przerwą niespełna półtorej godziny. Trochę krótko, jak na tyle lat oczekiwań. Podobny numer wyciął jakiś czas temu Sting na Narodowym. Z tą różnicą, że były lider grupy The Police jest już po siedemdziesiątce. Parę miesięcy temu w Łodzi zespół The Cure potrafił zagrać ponad 2 godziny. Podobnie Deep Purple. Rozentuzjazmowany i licznie zgromadzony tłum naprawdę dobrze się bawił i dawał odczuć artystce, że bardzo cieszy się z jej powrotu do Polski. Było dokładnie jak w ostatniej zaśpiewanej piosence. Przyjemnie i sentymentalnie.
„Call up all of our friends. Go hard this weekend (…)Singing: 'here’s to never growing up”.
Na dobrą sprawę tylko, kiedy impreza w zasadzie zaczęła rozkręcać się na dobre, otrzymaliśmy informację, że to koniec. Szkoda.