poprzedni artykułnastępny artykuł
Artur Barciś wywiad - Magazyn Koncept

Norek czy Czerepach? – Artur Barciś – wywiad z aktorem

Artur Barciś od lat znajduje się w czołówce najbardziej lubianych polskich aktorów. Perypetie granych przez niego postaci – chociażby Tadzia Norka czy Czerepacha – umilały nam czas przed szklanym ekranem. Aktor jest także osobą o niezwykle dobrym sercu i dużej wrażliwości względem drugiego człowieka. Jak sam zapewnia – taki już jest i to się nie zmieni.

Patryk Kijanka: Jest Pan przykładem osoby, która uparcie wierzyła w swoje marzenia o aktorstwie. Czy w Pana opinii każdy może osiągnąć sukces w tej branży?

Artur Barciś: To zależy od wielu elementów. Jeśli człowiek jest leniwy, szybko się poddaje lub nie posiada odpowiedniego talentu, to te marzenia się nie spełnią. Natomiast jeżeli ktoś czuje wewnętrznie, że coś potrafi, i idzie w tym kierunku, to pracowitość, upór, dążenie do celu – i także trochę szczęścia – mogą skutkować tym, że osiągnie się swój cel.

Ponoć na tle rówieśników wyróżniał się Pan wysokim stopniem wrażliwości. W którym momencie zorientował się Pan, że można tę cechę wykorzystać na deskach teatru?

To się łączy – talent aktorski, potrzeba wyjścia na scenę i chęć zwrócenia na siebie uwagi za pomocą daru, który poczułem, że mam. To wszystko spowodowało, że nie miałem innego wyjścia. Poza tym nic innego nie umiałem – byłem strasznym głąbem z matematyki. Jednocześnie czytałem wiele książek. Sfera kultury, humanistyki, literatury, teatru była mi bardzo bliska. Tam czułem się dobrze. Nie słuchałem Rolling Stonesów, Led Zeppelin, a Ewę Demarczyk i Marka Grechutę. To był mój świat – tam się odnalazłem. W tym kierunku postanowiłem iść. I chyba dobrze zrobiłem (uśmiech)?

Później wyruszył Pan na studia aktorskie do Łodzi, gdzie zaczął się kolejny etap aktorskiej ścieżki.

Z początku nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Szkoła Filmowa w Łodzi to coś aż tak wielkiego. Przyznam, że w opinii moich rówieśników, którzy podobnie jak ja chcieli zdawać do szkoły aktorskiej, najwyżej notowany był wydział w Warszawie, w dalszej kolejności w Krakowie, a na końcu w Łodzi – zresztą bardzo niesłusznie. Jeśli jednak spojrzymy na tę uczelnię całościowo, jako centrum kształcenia filmowego – operatorów, reżyserów i przy okazji też aktorów – to możemy dostrzec, że była czymś absolutnie wyjątkowym. Ponadto stanowiła do pewnego stopnia wyspę wolności w systemie komunistycznym. Pokazywano tam filmy, które leżały odłożone na półkach, na spotkania przychodzili reżyserzy, którym nie wolno było kręcić – m.in. Krzysztof Kieślowski. Dopiero gdy tam się znalazłem, zrozumiałem, gdzie jestem. Pojąłem także to, że jestem potwornie niedokształcony – brakuje mi wiedzy, by móc wchodzić w dyskusje. Błyskawicznie postanowiłem nadrabiać braki. Mniej więcej po roku przestawałem mieć kompleksy chłopca ze wsi.

O wspomnianym Krzysztofie Kieślowskim powiedział Pan w jednym z wywiadów, że wyjątkowo kochał swoich aktorów. Co to znaczy?

Krzysztof najpierw w głowie projektował to, co pragnie nakręcić, a potem dobierał sobie takich aktorów, którzy byli w stanie te wizje spełnić. I kiedy to czyniliśmy, to nas kochał. Sam o sobie mówił, że nie mógłby zostać aktorem, bo byłby w tym najgorszy na świecie. Nie umiał pokazać, jak należy coś zagrać, ale potrafił wytłumaczyć to w sposób niezwykle zwięzły, syntetyczny. My aktorzy nie lubimy, gdy reżyser za dużo gada – bo się gubimy, gdy tych informacji jest zbyt wiele. Jest taka anegdota o pewnym słynnym aktorze, który po wysłuchaniu długiej tyrady reżysera na temat tego, o co chodzi mu w roli, którą miał zagrać, odparł – mnie wystarczy, żeby mi pan powiedział, czy jestem dobry, czy zły. Krzysztof to potrafił. Nie mówił niepotrzebnych wyrazów. Potrafił stworzyć jedno zdanie, w którym było wszystko, czego człowiek chciał się dowiedzieć, i wystarczyło to tylko zrealizować. W takim sensie czuliśmy się kochani. Poza tym w tamtych czasach aktorzy dzielili się na tych, którzy zagrali u Krzysztofa Kieślowskiego, i na tych, którzy nie mieli tego zaszczytu (uśmiech).

Czy dzisiejsze pokolenie młodych aktorów różni się od pańskiego?

Tak, zdecydowanie się różni. Dzisiaj młodzi aktorzy chcą bardzo szybko – skrótem – w ekspresowym tempie osiągnąć sukces. On się nawet czasem udaje, ale nie jest poparty odpowiednim warsztatem, a żeby móc utrwalić taki sukces, należy oprócz talentu posiadać także właściwy zestaw umiejętności. Owszem, można się ich nauczyć – tylko że to wymaga żmudnej pracy. To są takie rzeczy jak dykcja, impostacja głosu, prowadzenie frazy, umiejętność mówienia wierszem. Od tego właśnie jest szkoła aktorska, aby nauczyć podstaw. Natomiast potem tylko w teatrze można się tego warsztatu nauczyć – podglądając swoich mistrzów aktorów i pytając o porady. Każda rola powinna uczyć czegoś nowego. I tak do końca życia – taki to jest zawód.

Lubi Pan oglądać swoje filmy sprzed 30, 40 lat?

Niespecjalnie. Wyglądam w nich okropnie.

Która rola jest Panu bliższa – Tadeusza Norka czy Czerepacha?

Zdecydowanie Czerepacha. Ta postać ma większe spektrum, jest – w sensie psychologicznym – złożona z większej liczby elementów.

Przeczytałem, że jest Pan fanem serialu Ślepnąc od świateł – czy widziałby się Pan w roli gangsterskiej?

Każdy aktor, który jest włożony do pewnej szufladki, chciałby się z niej wydostać. Sam zazwyczaj grałem role ludzi dobrych, czasem szarpiących się z losem, ale zazwyczaj budzących współczucie. Dopiero postać Czerepacha w Ranczu zmieniła ten wizerunek. Jednak ze względu na fakt, że była to komedia, ludzie dalej mnie lubią, mimo że zagrałem postać paskudną! Na pewno chciałbym zagrać taką rolę, żeby mieć szansę użyć nowych środków artystycznych. Niestety to nie zależy ode mnie. Dawno się pogodziłem z tym, że aktorstwo to loteria.

Patrząc na Pana historię nawiązania współpracy z Krzysztofem Kieślowskim, miał Pan takie momenty w życiu, kiedy loteria przyniosła szczęśliwy los.

Na szczęście trzeba zapracować. W tym zawodzie na sukces muszą złożyć się trzy elementy – talent (czyli dar, coś, czego nie można się nauczyć), warsztat oraz szczęście – przypadkowy zbieg okoliczności, ale zawsze poparty dwoma poprzednimi elementami. Krzysztof Kieślowski, gdy spóźnił się na pociąg do Łodzi i zobaczył mnie na ekranie telewizora na Dworcu Centralnym w Warszawie, mógł mnie w nim dostrzec dlatego, że ktoś wcześniej obsadził mnie w tym filmie. Najprawdopodobniej nikt by tego nie zrobił, gdybym nie posiadał talentu i warsztatu – wtedy to końcowe szczęście nie miałoby zatem sensu.

Czy jest reżyser, z którym szczególnie chętnie nawiązałby Pan dziś współpracę?

Bardzo chętnie współpracowałbym z Krzyśkiem Skoniecznym – i nie dlatego, że nakręcił Ślepnąc od świateł, ale dlatego, że robiłem z nim trzy filmiki promujące festiwal hip-hopu, który jest mi zupełnie obcy. Krzysztof natomiast wymyślił sobie, żebym zagrał tam… gangstera i praca z tym reżyserem to była prawdziwa rozkosz. To młody, wspaniały człowiek, który dokładnie wie, czego oczekuje. Przypominał mi Krzysztofa Kieślowskiego.

Przygotowując się do roli Janka Kaniewskiego w serialu Doręczyciel, brał Pan udział w warsztatach z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Czy czuje Pan, że w dalszym ciągu takie doświadczenia pogłębiają aktorską wrażliwość?

To jest coś absolutnie naturalnego. Wrażliwość to nie jest cecha, której można się nauczyć – człowiek to ma albo nie. Czasem wynika z wychowania, z tego, w jakim domu nabywaliśmy doświadczeń. Wszystko to, co nas zraniło, wzbogaciło, do pewnego stopnia kształtuje naszą wrażliwość. Cała reszta to geny. To coś, co powoduje, że jeden człowiek pochyli się nad kimś, kto się przewrócił, podczas gdy drugi przejdzie obojętnie. Jak mawia Olga Tokarczuk: wrażliwość to jest to, że człowiek jest czuły na drugiego człowieka, na jego krzywdy, potrzeby. I to mnie kształtowało, taki już jestem i się nie zmienię.

W ostatniej edycji WOŚP-u podarował Pan na licytację namalowany przez siebie obraz, który ukazywał anielskie postacie. Czy w Pana opinii wokół nas znajduje się więcej aniołów, czy osób stojących po tej przeciwnej stronie?

Myślę, że mamy wokół siebie więcej aniołów. Natomiast ci, którzy stoją po drugiej stronie, są po prostu głośniejsi, bardziej widoczni. Zło krzyczy i dlatego jest bardziej zauważalne. Zwykła przyzwoitość jest czymś tak naturalnym, że nie wychodzi zawsze na wierzch, bo nie musi.

Artykuły z tej samej kategorii

“Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem”

Legenda polskiej piłki nożnej - trener Jacek Gmoch opowiada o swojej historii. Co zakończyło jego karierę piłkarską? Jak stał...

Nadzieja polskiego hokeja

Przeczytaj wywiad z zawodniczką kanadyjskiego zespołu Ontario Hockey Academy, nadzieją polskiego hokeja - Magdaleną Łąpieś! 🏒🇵🇱 Dowiedz się, jak...

„Czarne charaktery gra się trochę łatwiej”  Z Adamem Woronowiczem rozmawia Kamil Kijanka.

Artman z ,,Diagnozy'', Hepner ze ,,Skazanej'', pułkownik Wasilewskiego z ,,Czasu Honoru'' czy Darek Wasiak z The Office PL -...