Kraj rządzony przez Talibów. Rozmowa z korespondentką Kaniką Guptą.
Afganistan - państwo, które zazwyczaj budzi w nas skrajne i niepokojące skojarzenia. Przeczytaj rozmowę z doświadczoną korespondentką Kaniką Guptą...
Aleksandra Mirosław nie ma sobie równych. Polska zawodniczka uprawiająca wspinaczkę sportową na czas wróciła z zawodów Pucharu Świata w Seulu nie tylko ze zwycięstwem, ale i rekordem świata. Na odpoczynek nie ma jednak zbyt wiele czasu.
Aleksandra Mirosław: Nie było na to za bardzo czasu. Do Polski wróciliśmy 7 maja, a już 18 wylatujemy na kolejne zawody Pucharu Świata do Stanów Zjednoczonych. Cały czas wszystko dzieje się w biegu. Nigdy nie ma rutyny i to jest dobre. Ciągle mam w sobie głód wygrywania i nie chcę poprzestawać na jednym sukcesie. Nawet jeśli jest to pobicie rekordu świata.
Tak samo było z wcześniejszymi wygrywanymi zawodami. Zawsze chcę być najlepsza i najszybsza. Oczywiście, wraz z pobiciem rekordu pojawia się dodatkowa presja, ale ona jest przywilejem. Nie każdy może mieć szczęście, by z czymś takim się mierzyć. Mnie to nie przytłacza, bo sama od siebie oczekuję wiele. Wiem, co mam robić, i co chcę osiągnąć. Im większa presja, tym lepiej dla mnie. To ona bowiem pozwala mi wskoczyć na pewien poziom sportowy i zaprezentować się tak, jak to zrobiłam w Seulu.
Jak się okazuje, dystans, jaki można pokonać w tym czasie, to 15-metrowa ścianka, po której się ścigamy. We wspinaniu na czas droga jest ustandaryzowana, co oznacza, że ma ona zawsze 15 metrów długości, 5 stopni przewieszenia, a rozmieszczenie chwytów jest takie samo na każdych zawodach. Dzięki temu możemy właśnie bić rekordy.
W eliminacjach chodzi przede wszystkim o czas, aby być jak najszybszym. Od tego zależy nasze ustawienie w finałowej drabince. W finałach natomiast najważniejsze jest, aby wygrać swój bieg, pokonać rywalkę, dlatego że w systemie pucharowym eliminujemy się nawzajem.
Sport w moim życiu był obecny od najmłodszych lat. Rodzice zaszczepili we mnie to zamiłowanie. Nie było jednak mowy o żadnej presji. Tylko zabawa. Przez szkołę podstawową trenowałam pływanie, a później wspinaczkę sportową. Pasją zaraziła mnie starsza siostra, do której w dzieciństwie bardzo się chciałam upodobnić. Gosia była też moim pierwszym wspinaczkowym autorytetem. Zawsze, gdy przywoziła puchary i medale z mistrzostw czy pucharów Polski, myślałam sobie, że pewnego dnia też bym tak chciała.
Pamiętam, jak weszłam na swój pierwszy trening wspinaczkowy i od razu pomyślałam, że pewnego dnia zostanę mistrzynią świata. Od początku cel był jasny – wygrywać. Przez długie lata łączyłam karierę sportową ze studiami i pracą zawodową. Był to trudny okres, ale uważam, że bardzo potrzebny. Dopiero od mistrzostw świata w 2019 roku mogę powiedzieć, że jestem zawodowym sportowcem, a wspinanie stało się moją pracą.
Większość czasu spędzam na siłowni, a następnie to, co wypracujemy tam razem z trenerem, przekładamy na ścianę. Dzięki temu, że droga do wspinania na czas pozostaje niezmienna, na co dzień mamy możliwość na niej trenować. Każdy z zawodników zna tę drogę na pamięć, więc niejako wszystko dzieje się automatycznie. Zadaniem trenera tak naprawdę jest znaleźć sposób, aby te ruchy przyspieszyć. I nad tym właśnie pracujemy na siłowni.
Jeśli miałabym podać, ile średnio czasu spędzam na treningach w ciągu tygodnia, to myślę, że około 4–6 razy na siłowni i 3–5 na ściance. Wszystko zależy od okresu treningowego, w jakim aktualnie się znajduję.
Niesamowite przeżycie. Wracałam szczęśliwa i spełniona. Czwarte miejsce w żaden sposób mnie nie rozczarowało. Do Tokio jechałam przede wszystkim z myślą o finałach i rekordzie olimpijskim. A wróciłam z finałem olimpijskim i rekordem świata. Uważam, że to świetny wynik jak na debiut. Należy też pamiętać, że na igrzyskach w Tokio wspinanie było w formacie trójboju, czyli połączenia wszystkich trzech konkurencji wspinaczkowych – wspinania na czas, boulderingu i prowadzeń. Ja jestem specjalistką w czasówkach.
Oczywiście wraz z trenerami staraliśmy się podwyższyć mój poziom w dwóch pozostałych na tyle, na ile było to możliwe, ale wiedzieliśmy też, że żeby awansować do finału, muszę być najlepsza w mojej konkurencji. W Tokio przekonałam się również na własnej skórze o tym, o czym mówili inni zawodnicy, że igrzyska to zupełnie inna impreza od wszystkich.
Spotkanie z Anitą Włodarczyk. Była wtedy po zdobyciu trzeciego złotego medalu olimpijskiego. Pierwszy raz miałam okazję się z nią spotkać i porozmawiać. Mogłam się przekonać, jak wspaniałym jest człowiekiem. Wspierała mnie i była miła.
Dla mnie bardzo dużo znaczyło to, że następnego dnia po naszym spotkaniu przyszła obejrzeć mój występ w finałach, a następnego dnia przy okazji kolejnego spotkania w wiosce olimpijskiej powitała w gronie rekordzistów świata. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie i swego rodzaju nagroda. To przecież żywa legenda.