poprzedni artykułnastępny artykuł

„Against modern football” – czyli bunt kibiców

Mikołaj Różycki


“Kolebką piłki nożnej był klub sportowy zawsze silnie związany ze społecznością lokalną. Teraz w wielkich ligach europejskich trudno jest nawet mówić o identyfikacji z barwami narodowymi” – te słowa wypowiedziane przez prezydenta FIFA Seppa Blattera dziesięć lat temu na konferencji w Dubaju w dużym stopniu oddają proces, jaki wydarzył się w ciągu ostatnich 25 lat.

O dziwo, wypowiedział je człowiek, który jest jednym ze współodpowiedzialnych za taki stan rzeczy. Odkąd telewizja i korporacje zawładnęły najpopularniejszymi dyscyplinami sportowymi i zawodami, proste i czytelne reguły zostały wywró- cone do góry nogami. Zszargano prawie każdą świętość i wieloletnie tradycje osadzone w kulturze danych krajów i społeczności. Po erze telewizyjnego sportu od razu wkroczyliśmy w erę internetu i jakakolwiek walka o zachowanie kluczowych elementów „poprzedniej epoki” nie ma już sensu. Dziś najważniejszy mecz ligi hiszpańskiej rozgrywa się w niedzielne południe (!), bo to dogodna pora transmisji dla… azjatyckiej widowni. Dziś mecz o superpuchar włoskich rozgrywek (mecz pomiędzy mistrzem ligi i zdobywcą krajowego pucharu) rozgrywany jest w Pekinie. To wreszcie dziś święte dla Wielkiej Brytanii sobotnie wczesne popołudnie przegrało z kontraktem telewizyjnym, który wymusił rozciągnięcie ligowej kolejki na trzy dni, aż do poniedziałku wieczorem. Dla kilku kibicowskich generacji wyznacznikiem tygodniowego funkcjonowania (w tym i dla autora tego tekstu) była „pucharowa” środa. Teraz rywalizacja w europejskich pucharach zaczyna się we wtorek i kończy w czwartek.

Kluby stały się spółkami, korporacjami, często zabawkami w rękach bogaczy z całego świata. Segregacja kibiców na różnych trybunach, ochroniarze, biznesowe loże i klienci, na których koncentruje się wielka uwaga klubowych managerów – często z zerową kibicowską przeszłością, za to z doświadczeniem w korporacyjnej sprzedaży. To rzeczywistość, w której liczą się akcjonariusze i marketingowe wskaźniki, a nie lokalna społeczność czy wspólnota. Celem jest zysk, a nie radość. Kibic jest klientem. A najlepiej jak jest turystą z dużym portfelem. Piłkarze i trenerzy rzadko kiedy realnie identyfikują się danymi barwami. Jednego dnia je całują, by tydzień później oznajmić na Facebooku, że podpisują kontrakt z kimś bogatszym. Coraz rzadszym zjawiskiem są grający wychowankowie, ludzie, którzy czują jakąś odpowiedzialność za klub, miasto czy kibiców. Anglicy powiadają, że jeżeli chcesz zobaczyć prawdziwy futbol i kibicowanie, to zapomnij o Premier League. Kup bilet w normalnej cenie na pierwszą czy drugą ligę. Tam są prawdziwi pasjonaci, którzy od 10. roku życia chodzą na stadion.

Pasja i prawdziwe uczucia. Tego można dotknąć tylko wtedy, gdy jedzie się kilka godzin gdzieś w Polskę, żeby zobaczyć jak gra twoja drużyna. Albo gdy po całym tygodniu pracy i zajmowania się domem wstaje się rano w sobotę, by zagrać w rozgrywkach B-klasy lub osiedlowej amatorskiej ligi. Wydają swoje pieniądze, nie narzekają na niskie pensje i słabą bazę treningową. Trenują, grają, organizują piłki, sędziów, naszywki na stroje, wrzucają zdjęcia i relacje do internetu. Są miejsca w Polsce, gdzie takie granie ogniskuje uwagę i energię całej lokalnej społeczności. Bez względu na wiek czy wykształ- cenie. To Wisła Zakroczym, Odlew Poznań czy LZS Chrząstawa. O takich jak oni pisze i kręci video niestrudzony entuzjasta polskiego groundhoppingu, twórca i redaktor piekielnie poczytnego portalu kartofliska.pl – Jakub Rzeźnikiewicz. Jego program „8 Liga Mistrzów”, pokazujący weekendowy przebieg najciekawszych zdarzeń z rozgrywek B-klasy (przedostatnia kategoria oficjalnych rozgrywek w Polsce), to prawdziwy majstersztyk, będący przez dłuższy czas popularniejszym od… oficjalnego kanału PZPN. Groundhopping to zjawisko, które narodziło się w latach 80. na zachodzie Europy. To podróżowanie, gdziekolwiek się da i chodzenie na mecze dowolnej dyscypliny. Dla części to turystyka stadionowa, ale dla niektórych to ucieczka od sportowej komercji i doświadczanie prawdziwych emocji, ludzi i miejsc. Oni utożsamiają się z hasłem „Against modern football”. Oddajmy głos Rzeźnikiewiczowi, który w wywiadzie dla portalu Weszlo.com parę tygodni temu powiedział: „Pytam każdego dziennikarza, który rząd by wybrali, gdyby mogli – pierwszy czy ostatni. Wszyscy mówią, że pierwszy. A ja nigdy. Wolę siedzieć na górze, żeby złapać cały stadion i wszystkie grupy kibicowskie”.

By nagrać jeden odcinek „8 Ligi Mistrzów”, przejeżdża w weekend kilkaset kilometrów. Nagrywa pasję, emocje, ludzi z krwi i kości, przebierających się w drużynowe stroje gdzieś na przystanku lub w samochodzie. Rejestruje Polskę jakże inną od tej z kolorowych okładek poniedziałkowych gazet czy billboardów zatruwających przestrzeń miasta. To boiska, które ludzie urodzeni w latach 80. pamiętają jeszcze doskonale. Na niektórych po ziemi grać da się tylko lewą stroną, bo prawa ma wielką piaszczystą łachę. To boiska, gdzie linie maluje się samemu, a sędziemu daje się własną butelkę wody w przerwie, bo swojej zapomniał. Nikt nie narzeka, że rywalizować trzeba w czerwcowym skwarze albo listopadowym deszczu. Liczy się gra, duma z reprezentowania drużyny, wsi, osiedla czy dzielnicy. Naprawdę warto zobaczyć, jak w sobotnie czy niedzielne przedpołudnia wyglądają małe miasteczka, wiejskie boiska czy miejskie orliki. To kapitalna okazja na uchwycenie przekroju całej lokalnej społeczności, dowiedzenia się ze strzępków wychwytywanych rozmów, czym żyje. Tam z reguły nikt nie nakłada masek, nie przyjmuje fałszywych ról.

„–Dlaczego odrzucasz oferty z telewizji? – Miałem propozycje od kilku, ale nie chcę łączyć pasji z biznesem czy kontraktem. (…) Nie chcę łączyć wyjazdu na mecz z zarabianiem. To ma być radocha”. Kolejne credo ze wspomnianego wywiadu. Radocha, pasja. W zawodowym sporcie nigdy nie usłyszymy: „Graliśmy w ośmiu na jedenastu, bo już nie mieliśmy trzech zawodników”. Albo: „Raz mieliśmy walkower, bo byliśmy po weselu kolegi i przyszło nas tylko siedmiu”. Cytaty te pochodzą z bardzo dobrego dokumentalnego filmu „Biało-Czerwoni z Chrząstawy” w reżyserii Adriana Pawłowskiego. Jego krótką zajawkę na YouTubie wybrano prawie pół miliona razy. Podróżowanie, odkrywanie, zdzieranie kolejnych warstw ukrytych pod czymś pozornie nieciekawym – groundhopperowi blisko w tym do poszukującego prawdy i inspiracji artysty. Bo czym to się różni od tego, co zrobił ostatnio Filip Springer, który z radiową Trójką objechał całą Polskę „powiatową” w poszukiwaniu architektonicznych perełek?

Na koniec oddajmy głos polskim groundhopperom, którzy z dziennikarzem Przeglądu Sportowego podzielili się taką refleksją: „W Polsce największą atrakcją dla zagranicznych groundhopperów jest… klatka dla kibiców przyjezdnych w Pruszkowie. (…) Warto też wybrać się na Dolny Śląsk na A-klasowy obiekt Skałki Stolec, gdzie za siedzenia służą wkopane opony samochodowe”.

Poznaj tchoukball – drużynowy sport bezkontaktowy.

Artykuły z tej samej kategorii

“Byłem, można powiedzieć, takim omnibusem”

Legenda polskiej piłki nożnej - trener Jacek Gmoch opowiada o swojej historii. Co zakończyło jego karierę piłkarską? Jak stał...

Nadzieja polskiego hokeja

Przeczytaj wywiad z zawodniczką kanadyjskiego zespołu Ontario Hockey Academy, nadzieją polskiego hokeja - Magdaleną Łąpieś! 🏒🇵🇱 Dowiedz się, jak...

Piłkarska Retro Liga

Brak żółtych i czerwonych kartek, bramkarze bez rękawic i wymóg kozłowania przez nich piłki po dwóch krokach. To tylko...